Nonźródła:Schody w remoncie cz. 1

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru
Wersja do druku nie jest już wspierana i może powodować błędy w wyświetlaniu. Zaktualizuj swoje zakładki i zamiast funkcji strony do druku użyj domyślnej funkcji drukowania w swojej przeglądarce.
Schody.JPG
Vol. 1: O zmartwychwstaniu słów kilka


Leżę w łóżku. Otwieram oko. Jedno, bo drugiego nie mam. Nie pamiętam dlaczego. Patrzę. Widzę Jezusa, czy raczej jego wyobrażenie na ścianie. Tandetnego brodatego bruneta z litościwym wyrazem twarzy. Uosobienie miłości i współczucia. Kłamstwo. W dzieciństwie zawsze wyżerał mi frytki. Rozglądam się dookoła. Pod ścianami szpitalnego pokoju krzyże. Niektóre lewitują w centrum pomieszczenia. A na nich takie same Jezusy. Sztampowe. Konające. Za jednym z nich widzę lustro. Patrzę. Po lewym oku pozostała ledwie czarna dziura, młodzieńczą twarz mam poznaczoną czerwonymi szlakami blizn. I wtedy pojawia się on. Jezus. Jak z obrazka. Ideologicznie poprawny łagodny brodacz w białej todze.

– Siema Jezu. Można tatę na chwilę prosić? – mówię. Głos mi skrzypi. Dawno nic nie piłem. Gdybym żył, czego nie jestem taki pewny, oddałbym życie za łyk piwa. Piwa, piwo, piwo!

Patrzy na mnie. Z litością. Milczy.

– Gdzie jesteśmy? – pytam zrezygnowany.
– To specjalny oddział czyśćca dla osób, które wiele nagrzeszyły, ale i zrobiły wiele dobra dla świata. Mamy tutaj wiele znanych osób: Lecha Wałęsę, Władimira Putina, Freddiego Mercurego, Winstona Churchilla,Józefa Stalina, Adolfa Hitlera...

Przerywam mu gestem. Wiem, że mógłby wymieniać te nazwiska bez końca.

– Nie uważasz, że trzymanie w jednym budynku tych dwóch ostatnich to przegięcie? – pytam.
– Skoro komuniści mogli trzymać w jednej celi Sławomira Moczarskiego i Jurgena Stroopa i wyszło z tego coś dobrego, to i tutaj się poszczęści – odpowiada z tą samą łagodnością w głosie. Widzę, że nie ma sensu się kłócić.
– Rozumiem. A mogę wiedzieć za co tutaj trafiłem? – drążę powoli temat – Bardziej chodzi mi o zasługi, bo reszty się domyślam.
– Pokażę ci – odpowiada, a kontury izolatki zamazują się.

Jestem na plaży. Pamiętam dobrze tę scenę, choć minęło od niej tyle lat... Dawny ja leżę w słońcu, obok mnie naga blondwłosa piękność... Nie rozumiem jednak co to ma wspólnego z moimi zasługami dla świata. Nagle słyszę głos Jezusa:

– Przepraszam, to nie to – stwierdza starając się zachować spokój, a kontury wspomnienia znowu się zlewają.

Teraz z kolei widzę imprezę w jakimś podrzędnym nocnym klubie. Co tam imprezę. Raczej kilkunastoosobową orgię, na myśl o udziale w której do dziś mam dreszcze.

– Cholera, czy ty normalnych wspomnień nie masz?! – słyszę zdenerwowany głos i odczuwam dziką radość, że udało mi się wyprowadzić Syna Bożego z równowagi.

Tymczasem wspomnienia zmieniają się podobnie. Jestem ledwie dzieckiem. Widzę również młodego Jezusa. Mało tego wiem, co dawny ja za chwilę zrobię. Moja przeszłość podchodzi do młodego Żydowiny i bezceremonialnie kopie go w tyłek. Niewiele z tego rozumiem. Słyszę jednak wyjaśnienie ze strony Jezusa:

– Zrozumiałem wtedy, że ludzkość potrzebuje takiego właśnie kopa w tyłek, zmartwychwstanie wydało się mi właśnie czymś takim. Można powiedzieć, że doprowadziłeś do zbawienia milionów ludzi.

Tymczasem powoli wróciłem do ponurej szpitalnej rzeczywistości czyśćca. Jezus dalej stał przy moim łóżku.

– A nie mógłbyś mnie uleczyć, Jezu? – zadaję kolejne pytanie.
– Nie, to część twojej pokuty i gwarancja, że nie zamienisz czyśćca w dom publiczny – odpowiada i rozpływa się w powietrzu.

Zostaję sam. Chcę się napić czegoś mocniejszego. A skoro chcę, jestem przyzwyczajony do dostawania tego. Wstaję. Z trudem. Bolą zesztywniałe mięśnie, zupełnie jakbym przeleżał w trumnie kilka dni. Zresztą tak chyba właśnie było. Podchodzę do białych jak ściany pomieszczenia drzwi. Otwieram je, czując, że mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Słyszę kroki. Chwilę potem po korytarzu przebiega dwóch zażywnych staruszków. Ten z tyłu trzyma w ręku widelec i wrzeszczy:

– Zapłacisz mi za te wszystkie lata upokorzenia w Głębokim Fiolecie!!!

Oddalają się. Kiedy ich kroki cichną do moich uszu zaczyna dochodzić dźwięki muzyki. Dwóch piosenek, które rozpoznaję bez trudu. Master of Insanity Black Sabbath i Oto jest Dzień Arki Noego. Black Sabbath. Arka Noego. Black Sabbath. Arka Noego... Tak w kółko. Bez sensu. Rozglądam się dookoła szukając źródła tajemniczego dźwięku. Z jednej strony widzę jasność, po drugiej mrok. Cholerna, tandetna alegoria dualizmu. Nagle przypominam sobie o klaustrofobii, na którą cierpię. Pytacie jak można zapomnieć o klaustrofobii? Ano widać można. Ściany korytarza zaczynają się przybliżać... są coraz bliżej! Wracam do pokoju zatrzaskując za sobą drzwi. Chcę się napić. Królestwo za łyk zbawczego alkoholu!

Decyduję się wyjść. Z zamkniętymi oczami podążam w stronę miejsca, z którego dochodziły tajemnicze dźwięki. Otwieram je dopiero, gdy jestem w środku. Widzę trzech grajków znęcających się nad instrumentami. Jestem pewien, że skądś znam te zapijaczone mordy. Po krótkiej chwili przychodzi olśnienie. Przecieram oczy ze zdumienia.

Black Sabbath? – zapytałem zdziwiony. Prędzej spodziewałem się już spotkać tutaj markiza de Sade albo Antona LaVeya.
– Ano – odpowiada wąchacz z gitarą. Iommi.
– Jakoś was mało – stwierdzam.
– Ano – odpowiedział Iommi – Wszystkich wokalistów nam wcięło. A żeby ruszyć się z tego psychiatryka musimy wykonać jakąś piosenkę. Próbujemy wykorzystać do tego Billa, ale gdy zacznie śpiewać myli rytm i wychodzą nam jakieś takie... Zresztą słyszałeś.
– Zdaje się, że widziałem tutaj Gillana. Nie wystarczy? – odpowiedziałem.
– O tak, Ian potrafi narobić zamieszania. Tyle, że on musi wystąpić z Blackmorem, a jak na razie nie mogą dojść do porozumienia czy chcą wykonać Smoke on the Water czy Child in Time.
– Rozumiem.
– Powtórz.
– Rozumiem.
– Powtórz.
– Nie.
– Będziesz idealny!

Iommi rzucił się na mnie gotów mnie uściskać ze szczęścia. Odór świeżego alkoholu jaki czuję poddaje mi pewną myśl.

– Tylko skąd pewność, że będę chciał to zrobić? Wy pójdziecie tam, gdzie wasze miejsce, a ja zostanę tutaj sam. Przydałoby się coś do towarzystwa, na przykład jakaś dobra flaszka.
– Pomogę ci załatwić alkohol, ale najpierw zaśpiewasz – proponuje niechętnie Iommi.
– Nie, najpierw wino, potem śpiew – odpowiadam wietrząc podstęp.
– Grunt, że nie zamarzyły ci się kobiety... Dobra. Chodź za mną. Znam jednego faceta, który ma alkohol – stwierdza po chwili zastanowienia gitarzysta.

Wychodzimy. Staję twarzą w twarz ze zbliżającymi się ścianami. Walczę ze strachem idąc białym jak śnieg korytarzami. Wreszcie mój umysł kapituluje w nierównej walce i wbijam wzrok w podłogę. Przegrany docieram z Iommim do kolejnego pomieszczenia. Siedzi tam jakiś zarośnięty facet, zalany w trupa. Podejrzewam, że powinienem go znać. Lemmy. Wokół niego walają się butelki. Dużo butelek. Przy łóżku zaś dziwne urządzenie przypominające kroplówkę. Czuję ciarki przebiegające mi po plecach.

– Jest tu nowy i chce się napić. Chyba nie zostawimy go w potrzebie – stwierdza Iommi.
– Masz szczęście chłopcze. Właśnie skończyłem z kolejną butelką – odpowiada Lemmy wymownym gestem wskazując dziwne urządzenie przy swoim łóżku. Ja zaś powoli łączę pewne fakty i wcale mi się to nie podoba.
– Destylujesz alkohol z krwi? – pytam starając się ukryć obrzydzenie. Szczerze powiedziawszy jednak odechciewa mi się pić cokolwiek.
– Nie, jego krew to jest alkohol, konkretniej całkiem niezła wiśniówka – stwierdza gitarzysta Black Sabbath.
– Wiadomo, się piło, się ma – dodaje Lemmy i obaj zanoszą się pijackim śmiechem.

Podchodzę do przyrządu i wyciągam z niego pełną butelkę dziwnego płynu. Oglądam zawartość. Wygląda jak rasowa tania wóda. Otwieram. Pachnie też jak wóda. Przyglądam się jeszcze chwilę. Co mi tam! Piję... Smakuje też jak wóda, tyle że niekoniecznie taka tania.

– Zanim się uchlasz wypełnij swoją część umowy – przerywa mi rozkoszowanie się trunkiem Iommi.

Z niechęcią zamykam butelkę i zostawiamy alkoholodajnego pijaka, żywy dowód na istnienie Perpetuum Mobile, samego.

Dostaję jakiś tekst po angielsku, z którego połowy słów nie rozumiem. Do tego jeszcze te litery jakoś tak dziwnie tańczą. Cholera, ile procent miała ta wóda?! Tak czy inaczej czytam tekst kilka razy, aż udaje mi się w końcu nauczyć go na pamięć. Zaczynamy próbę. Czuję się głupio wydzierając się w kierunku pustej białej ściany. Do tego wiem, że mój głos mógłby służyć najwyżej do podkładania dubbingu rannemu hipopotamowi... Powtarzamy ten cyrk jeszcze kilka razy, po czym nagle w pomieszczeniu pojawia się postać świętego Piotra. Skąd wiem, że to święty Piotr? Po tym jak spojrzał pożądliwie na moją flaszkę. Bo był on rybakiem. A każdy rybak to jak wiadomo pijak. Tak czy inaczej znów nawiedza mnie myśl, tym razem związana z wielkim złotym kluczem, który święty miał zawieszony przy pasie. Ciekaw jestem czy się ziści.

– Moje gratulację! Znaleźliście idiotę... to jest chciałem powiedzieć dobrego człowieka, który zgodził się z wami zaśpiewać. Tak jak zostało wam obiecane, zostaniecie dopuszczeni przed oblicze Pana! – mówi.

Wychodzą. Idę z nimi trzymając się kilka kroków z tyłu. Podążają w stronę światła, które okazuje się złotą bramą o skomplikowanej ornamentyce. Obserwuję poczynania świętego Piotra. Otwiera on ją kluczem, a Sabaci znikają w jej wnętrzu. Widzę, że klucznik zostaje po tej stronie i dostrzegam swoją szansę. Podchodzę bliżej.

– Czego chcesz? Twój czas jeszcze nie nadszedł – mówi Piotr.
– Zastanawiam się czy nie masz ochoty na łyk czegoś mocniejszego – odpowiadam wyciągając butelkę zza pleców.
– Nie, jestem świętym, nieskalanym abstynentem.
– A Jezus to był abstynentem, zamieniając w Khanie wodę w wino?
– Odejdź Szatanie!
– Sam pomyśl. Parę łyków jeszcze nikomu nie zaszkodziło – podsuwam mu butelkę bliżej widząc jak patrzy na nią z rosnącym pożądaniem. Szczerze powiedziawszy podziwiam jego wytrzymałość psychiczną.
– Nie... – wyjęczał niemal błagalnym tonem.

Sprawnym ruchem odkręcam korek pozwalając mu poczuć zapach wiśniówki. Święty w końcu się łamie. Wyrywa mi butelkę z rąk i pociąga potężny łyk. Chwilę potem pijemy obaj. On żłopie potężnymi haustami, ja udaję, że piję. Moje myśli zaprząta złoty klucz do złotej bramy. Niedługo potem butelka robi się pusta, a święty Piotr zatacza się. W końcu pada zalany w trupa, a ja podziwiam Lemmy'ego za to jak facet funkcjonuje z czymś takim w żyłach. Nie tracąc czasu odpinam mu od pasa klucz i rzucam się do bramy. Zamek puścił z dziwnym chrobotem. Wchodzę do środka. Na złote schody. Schody do Nieba. Mnie jednak po głowie chodzi bardziej refren piosenki, którą śpiewałem przed kilkoma chwilami: Breaking into heaven changing the rules, breaking into heaven just a world full of fools, breaking into heaven get ready for war... W rzeczy samej czuję się tak, jakbym złamał wszystkie zasady, wypowiedział wojnę najwyższym prawom wszechświata, a jednocześnie wolny od ciężaru zobowiązań. Przyspieszam kroku, prawie biegnę. Nagle docieram do tabliczki o treści:


Schody w remoncie


Dobrze, że takową postawili, bo kawałek dalej schody urywają się w chmurach. Zatrzymuję się jak wryty. Patrzę w dół. Muszę zawrócić. Za późno. Święty Piotr zamyka na moich oczach bramę z pijackim śmiechem. Czuję się bezradny. Zagubiony. I przeklinam po cichu to, że raj odpowiada wszystkim jego tandetnym wyobrażeniom. Droga w chmurach, też coś. I może jeszcze aniołki w aureolkach na tych chmurach, co? Gdzie te pałace? Gdzie to wszystko, co być powinno? Nigdzie. Tylko jakieś debilne schody w remoncie. Patrzę w dół. Dostrzegam jednak tylko grubą warstwę chmur. Nic. Żadnej podpowiedzi co powinienem zrobić. Mam dość. W akcie desperacji skaczę w dół. Nie mogę przecież umrzeć po raz drugi. Chyba.

Czuję, że zbliżam się do pola elektrycznego chmur. Słyszę odgłosy wyładowań. Czuję strach. Ból. Chyba trafiło mnie kilka tysięcy woltów. Ale żyję. Spadam. Widzę ziemię. Miasto. Plac. Wiec polityczny. Potem następuje uderzenie. Ból. Lecz nie śmierć. Lekkie jedynie oszołomienie.

– Zesłał nam jak widać Bóg nowego proroka, swojego syna, gdyż nie może patrzeć na to, co inni wyprawiają z jego narodem wybranym! – słyszę, gdy powoli wraca mi słuch. Podnoszę się z trudem. Nie wiem jeszcze, że przez swój pokiereszowany wygląd zostanę przez wielu z tych ludzi wzięty za Chrystusa Króla Dni Ostatnich. I że za nimi pójdą miliony innych, a ja ich poprowadzę. Nie... bynajmniej nie na sąd ostateczny. Na co komu takie głupoty? Zbiorowe chlanie jest przecież znacznie lepsze!
Schody.JPG
PrologVol. 1Vol. 2Vol. 3Vol. 4Epilog
Schody.JPG