NonNews:2. rocznica katastrofy smoleńskiej – reportaż z przygotowań

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru
Festiwal wieloprawdy czas zacząć!

9 kwietnia 2012

10 kwietnia na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem odbędą się uroczyste obchody upamiętniające drugą rocznicę katastrofy lotniczej w Smoleńsku. W przeddzień uroczystości na miejscu jest nasz rosyjski wysłannik, którego sprawozdanie przedstawiamy poniżej.

Na lotnisku byłem już o godzinie dziesiątej czasu moskiewskiego, tak jak umówiono mnie wcześniej z wojskowymi. Na terenie podlegającym armii rosyjskiej nie ma miejsca na dziennikarską brawurę czy próbę wywiedzenia strażników w pole. Chyba że jest się rosyjskim żołnierzem. A że nie jestem, toteż grzecznie zgłosiłem się do baraku strażniczego przy bramie głównej. Przyjęty zostałem przez... bez przesady, trzech metrów to on nie miał, ale ze dwa to na pewno. Na sto procent pochodził z Czelabińska.

– Przepustka! – zażądał bezpardonowo.

Posłusznie wręczyłem Rosjaninowi niewielki kawałek zalaminowanego papieru, który dzień wcześniej odebrałem w Moskwie. Guliwer dokładnie przyglądnął się przepustce, poobracał kilkakrotnie, po czym powtórzył:

– Przepustka!

Zrozumiałem, o co mu chodziło. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że całą premię reprezentatywną z redakcji „Przedjutrza” przepuściłem w karty z agentami Reutersa. Na całe szczęście w drzwiach pojawiła się znajoma twarz.

– Paszoł won, swołocz! – krzyknął poskramiająco lejtnant Wasilij Gutanow, dobry znajomy z... Nieważne. W każdym razie – przyjaciel.

Wertykalny wybryk natury niepocieszony schował się w głąb baraku.

– W samą porę, Towarzyszu! – rzekł wskazujący na naścienny zegar Gutanow, wyciągając ręce do słowiańskiego powitania.
– I vice versa! – odparłem, uściskując rosyjskiego sojusznika. – Ruszajmy!

Lejtnant był dla dziennikarza istnym zbawieniem. Inne redakcję musiały obejść się smakiem, skupować wieści z agencji albo wynajmować tragarzy do noszenia plecaków wypełnionych litrami Stolicznej, bo co natrafili na żołnierza – kontrola, kontrola! W obecności oficera byłem nietykalny i mogłem wejść wszędzie. No, prawie... Ale tam, gdzie potrzebowałem, tam mogłem.

W Smoleńsku właśnie spadł śnieg. Na lotnisku było pełno żołnierzy. Czułem się jak na poligonie w czasie manewrów. To coś było noszone, to inni odśnieżają, to znowuż jakiś przełożony gani swój oddział. Rosjanie nie słyną z dokładności, lecz jak im na czymś zależy, będą w to wkładać całe serce. Wyglądało, jakby ich naprawdę to obchodziło. Zawsze powtarzam, że Ruscy to naród o czerwonych mordach i dobrych sercach. Całkiem do nas podobni.

– Dziwne, że u was o tym jeszcze pamiętają. – zaczął Wasilij. – U nas to wiesz: jeden spadł, dwa poleciały, bilans dodatni, wszystko gra!

Musiałem przerwać wywód Gutanowa, gdyż moją uwagę zwróciła kończona właśnie przez żołnierzy konstrukcja ze zniczy.

– A... Co to?
– No, to krzyż, specjalnie dla was. Wiemy, że jesteście religijni.
– Ale dlaczego on jest prawosławny?
– To wy nie jesteście prawosławni?! – twarz lejtnanta poczerwieniała bardziej niż zwykle. Opuścił mnie i poleciał zrugać układających. Nie słyszałem, co im mówił, od czasu do czasu zdołała dolecieć do mnie tylko pojedyncza blad'. – Przepraszam cię bardzo, zaraz to naprawią. Ale byłby wstyd... Idźmy dalej.

Zmierzaliśmy pod nieszczęsną brzozę. Tam miały mieć miejsce główne obchody. Śnieg padał coraz rzadziej, jednak zdążyło spaść go już sporo. Z lejtnantem po drodze komentowaliśmy bawiących się jak dzieci żołdaków, rzucających się śnieżkami. Wasilij nie miał serca im zabierać zabawy, w rosyjskim wojsku koty nie mają dużo czasu na rozrywkę. Jego uwagę za to zwróciła grupa sześciu chłopa bijące jednego łopatami do śniegu.

– Oż, wy! – syknął, wyciągając pistolet.

Lejtnant oddał w powietrze dwa strzały ostrzegawcze. O dziwo stara TT-ka się nie zacięła. Słychać strzały... – pomyślałem automatycznie. Rzucający się śnieżkami sprawnie rozpierzchli się między drzewami. To chyba ich nie pierwszy raz, jak uciekają przed wściekłym przełożonym. Ale ci akurat nie mieli się czego bać. Młócący łopatami stali jak wryci. Gutanow podszedł do nich, niebezpiecznie wymachiwał pistoletem. Chwycił jednego za kark jak kota i rzucił o ziemię. Kazanie nie trwało długo. Wasilij podniósł leżącego i kazał mu iść do jednego z biur. Ewidentnie kulał. Zaś oprawcy zanim jeszcze Wasilij do mnie wrócił, już żwawo przewracali śnieg łopatami.

– Jak znajdę tego półgłówka, który Ruskiego do tatarskiego oddziału przydzielił... – powiedział tylko w ramach wyjaśnienia lejtnant.

Spacer pod brzozę przebiegł już później spokojnie. Pod brzozą też normalnie. Dużo ludzi, gdzieniegdzie nawet cywilni, pewno z gubernatorstwa. Moją uwagę zwróciła dwójka żołnierzy trących szmatami uwaloną brzozę.

– Dzień dobry! Co to panowie robią? – zwróciłem się uprzejmie.

Pytani popatrzyli na siebie, a następnie na Gutanowa. Kątem oka zobaczyłem, jak kiwa do nich głową, by mówili.

– Dostaliśmy rozkaz, że ma tu wszystko lśnić. – zaczął jeden. – Barierki wokół brzozy już wyczyszczone, ale samo drzewo idzie gorzej.
– Już to cholerstwo piątą godzinę trzemy! – dodał drugi.
– Zaraz, zaraz... Czy wy... Polerujecie drzewo? – dopytałem z niedowierzaniem, powstrzymując się od śmiechu.
– Rozkaz to rozkaz. – odparł ten pierwszy.
– No, to nie łatwiej by wam było nawoskować to woskiem do karoserii, co? – ironizowałem.
– O, to jest bardzo dobry pomysł! Nawoskować i wypolerować! – rozkazał lejtnant Gutanow. – Ty to masz łeb! – rzekł już tylko do mnie.

Wspominałem już, jak bardzo lubię Rosjan?

Gutanowa wezwano do biura. Pewno chodziło o te strzały, nie dopytywałem. Wracając, przechodziliśmy obok zniczowej konstrukcji. Teraz zamiast prawosławnego krzyża ułożono... gwiazdę Dawida.

– Lepiej? – dopytał dobrotliwie Gutanow.
– Nie! – krzyknąłem.
– Nie?
– Nie!
– Nie?!
– No, nie!
– Jak nie?
– No, nie!
– Jak nie, to nie... No to jak?
– Jeszcze większa afera będzie... Rany. Co oni napiszą w „Gazecie Polskiej”... My jesteśmy katolikami, nie żydami!

Lico Wasilija przybrało tępy wyraz.

– Mamy popów, co chodzą bez brody i nie mogą mieć żon. – zacząłem mówić, licząc, że we wschodniej głowie Gutanowa coś zaświta.

U Wasilija pojawił się jeszcze bardziej tępy wyraz twarzy.

– Nieważne... Zróbcie taki krzyż, jaki wy macie, tylko odejmijcie tę dodatkową belkę.
– Tak, tak, to właśnie zrobimy. – odparł spokojnie, patrząc w ziemię. Pewno w jego przepitym wszystkim czym się da umyśle trwała zawiła rozkmina. Ciekawe tylko, co było jej tematem: to, że jest gdzieś religia, gdzie kapłani nie mają brody, żyją w celibacie, a może to, że Polacy to nie Żydzi.

W oczekiwaniu na lejtnanta, który tłumaczył się u przełożonych z niespodziewanej salwy, ugoszczony zostałem gorącą herbatą. Tak, tak, Drogi Czytelniku, masz dobre przeczucia, oni do czaju dodają nie tylko sahar. W kantorkowym pomieszczeniu przy ścianie pilnował mnie tylko jeden szeregowy o kaukaskich rysach. W pewnym momencie nawiązaliśmy kontakt wzrokowy.

– Nawet o tym nie myśl. – powiedziałem wyprzedzająco.

Szeregowiec wyglądał na zawiedzionego. Troszkę zrobiło mi się go żal, więc wyciągnąłem z zaszytej kieszeni płaszcza małpkę na czarną godzinę. Z przyjaznym uśmiechem rzuciłem flaszeczkę w kierunku strażnika. Odpowiedział też uśmiechem.

Po symbolicznej integracji krążyłem po pomieszczeniu. Przez okno ujrzałem stojących przy nieszczęsnym pasie startowym uzbrojonych żołnierzy.

– Czego oni pilnują?
– Lamp lotniskowych. – odparł kaukaski towarzysz.
– Lamp? – zapytałem ze zdziwieniem.
– Żarówek. Ludzie od razu rozkradają. – dopowiedział, po czym kontynuował. – Jak kiedyś osiedlisz się na prowincji w Rosji... Nie osiedlaj się na prowincji w Rosji, to po pierwsze. W ogóle nie osiedlaj się w Rosji. Ale jak już się osiedlisz i będziesz miał dom, a w tym domu nagle zgaśnie światło – pierwsze co patrz to to, czy na doprowadzających ci prąd słupach są jeszcze kable.
– Hm... U nas na wschodzie jest to samo. – powiedziałem pocieszająco, nadal patrząc w okno.

Wasilija ciągle nie było, więc po dopiciu herbaty wybrałem się na ryzykowny spacer przed biurem. Budynek umiejscowiony był w pobliżu wraku Tupolewa, więc coś się działo. Nadal wszyscy pracowali jak mrówki. Zacząłem przypatrywać się nienachalnie pewnemu zamiatającemu śnieg. Coś wzbudziło moją uwagę. Z kupki śniegu, przez niego zbieranej, wystawała... ludzka kość. Na moje oko piszczel. W tym momencie się zdemaskowałem, sprzątacz zauważył, że go obserwuję. Nasze oczy się spotkały, on zamarł w swojej pozycji, ja w swojej. W każdej chwili byłem gotowy do ucieczki. Ale on zaczął po prostu kontynuować zamiatanie i rzekł:

– Nie bój się, to nie wasi. Nie tylko wy tu się rozbijacie.

Jakoś nie poczułem ulgi.

Wreszcie przyszedł Wasilij. Był nawet zadowolony, ale wolałem nie dopytywać, jak poszło. Miałem jeszcze bardzo mało materiałów do reportażu, a czas płynął nieubłaganie. Lejtnant Gutanow zabrał mnie tylko pokazać mi ostateczne dzieło ze zniczy.

– Dobre? – pytał z dumą i zadowolenie, trzymając mnie za ramię.

Przed nami znajdowała się kilkumetrowa, ułożona z czerwonych zniczy litera „ł”. Miałem ochotę powiedzieć: Wszystko w porządku. i jak najszybciej zwiać. Ale Gutanow był moim przyjacielem, nie mogłem go tak zostawić.

– Panie lejtnancie Gutanowie. – rzekłem zrezygnowanym głosem, patrząc z niedowierzaniem w rosyjską wersję krzyża łacińskiego. – Proszę dać mi rękawiczki.

No i sam zawalałem z tymi świeczkami. Do wieczora. Wasilij był mi bardzo wdzięczny, komendant jednostki chyba też, bo dostałem nawet medal. Za udział w przygotowaniach do obchodów 2. rocznicy katastrofy smoleńskiej. Nigdy nie zrozumiem, jak oni tak szybko te medale projektują i produkują. Może one są z czekolady, ugryzę... Pffft, nie, czekolada to to nie jest, ale wyczuwam ołów. Dobrze, że nie polon. Pewno jutro TVN czy inny Polsat będzie przedstawiał piękne reportaże, a ja muszę obejść się dziennikarskim smakiem. Ale jak zobaczycie jutro w tychże telewizjach wspaniały krzyż ze zniczy, to pamiętajcie, czyja to robota.

Lśniąca brzoza zresztą też.

Źródło[edytuj • edytuj kod]