Nonźródła:Miami, bitch!

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru
Miami.PNG


Stovan hon er nýggj
Stokkar eru av stáli gjørdir
Og tekjan er av blýggj[1]

Týr, Ellindur Bóndi á Jaðri.

Dzicz. Ale miód mają

Atlantyda. Ynys Yr Afalon. Avalon. Tyle nazw, ile ludów wierzących w leżący za nieprzebytymi mgłami mityczny ląd. Dla Gwaihellana Vellinora zaś dom, do którego już od wielu dni nie wracał. Najwyższa Rada wyspy zleciła mu bowiem zadanie w dalekiej dziczy zwanej Słowiańszczyzną. Miał znaleźć i doprowadzić przed ich czcigodne, przepite od nadmiaru wina oblicza maga renegata, który prowadził sobie w najlepsze nielegalne eksperymenty z czarną magią. Czarodziej zatrzymał się jednak w swym pościgu za przestępcą na wyspie Jomsborg, gdzie zaskoczyła go zima. Siedział więc w gospodzie, czekając aż śniegi stopnieją.

– Wy wiecie, panie alfie, jest taka sprawa – zwrócił się do niego jeden z wojów jarla Thorgala, Bjørn.

Mag wyrwał się z zamyślenia. Wikingowie niechętnie nawiązywali z nim jakiekolwiek kontakty, gdyż widzieli w nim, z powodu drobnej budowy i bladej cery, mityczne stworzenie porywające dzieci kołysekelfa. Do tego jako ludzie miecza nie przepadali za magami, podobnie jak za wszystkim czego nie rozumieli, co znaczyło, że Gwaihellan musiał jawić się jako coś podwójnie obrzydliwego, dlatego sprawa musiała być naprawdę poważna.

– O co chodzi?
– Yy… No, tego… – Wiking beknął, owiewając maga odorem skwaśniałego piwa. – We grodzie znikają ludzie i jarl sądzi, że… macie z tym coś wspólnego. Jarl kazali przekazać, że jeśli ataki się nie skończą, będziemy musieli wygonić was ze grodu, abyście sczeźli na mrozie.
– W sensie, że miałbym pożywiać się waszymi śmierdzącymi, niedomytymi ciałami albo grzebać się w waszych przesiąkniętych piwskiem wnętrznościach w celu użycia ich w czarnomagicznych rytuałach, które nie pozwolą waszym duszom dostać się do Walhalli?
– Yy… No tak. Ale ja nie miałem nic złego na myśli, panie, jestem tylko posłańcem. Nie krzywdźcie mnie!
– Mam lepsze rzeczy do roboty niż krzywdzenie takich starych chłopów. Zresztą tu należałoby się raczej zastanowić kto postawił sobie za cel was tak zgnębić.
– Nie wiemy, panie alfie. Ale jarl powiedział, że jeśli jeszcze ktokolwiek zginie, przegoni cię z osady.

Gwaihellan westchnął, gdy dotarło do niego, czego oczekiwali wikingowie. Trudno, trzeba się będzie jakoś zmobilizować do roboty…

– Mogę spróbować wykryć sprawcę. Będę potrzebował rzeczy należącej do jednej z ofiar oraz paru kiści winogron.
– Nie mamy winogron, panie alfie.
– Ech… Trudno. Nic normalnego do jedzenia nie ma w tej dziczy.
– To ja pójdę i przyniosę rzeczy.

Gwaihellan zamówił sobie kolejny kufel piwa. Co jak co, ale to mieli tutaj dobre, importowane od plemienia Polan w wymianie barterowej za wikiński miód pitny.

Po dłuższej chwili wrócił Bjørn, taszcząc za sobą wielki dwuręczny topór. Kimkolwiek był wojownik, który go dzierżył zapewne potrafił w razie potrzeby przerąbać na pół człowieka, zatem morderca musiał działać albo z zaskoczenia albo co gorsza był na tyle potężny, żeby poradzić sobie z rosłym chłopem.

Gwaihellan chwycił w dłonie ciężki topór i natychmiast przygiął się do ziemi.

– Nic mniejszego nie było? – zapytał. Wiking pokręcił tylko głową.

Czarodziej zdołał z trudem usiąść z powrotem na krześle i położył sobie topór na kolanach, jednocześnie tłumacząc sobie, że to naprawdę nie była wina wikingów, że myślenie nie było ich najmocniejszą stroną. Zamierzał podchwycić za pomocą magii psychiczny trop sprawcy. Co prawda, o magii umysłu miał pojęcie zbliżone do pojęcia polskich polityków o finansowaniu państwa, ale morderstwu towarzyszyły zazwyczaj tak silne emocje, że nawet dziecko poradziłoby sobie z podchwyceniem śladu.

Inna sprawa, że to, co mag ujrzał, nie podobało mu się w najmniejszym stopniu. Ślady prowadziły wprost do położonej w centrum osady studni. Oznaczało to najpewniej konieczność wzięcia przymusowej kąpieli w lodowatej wodzie, a także, że czymkolwiek był morderca, najpewniej nie należał do ludzkiej rasy.

– I co, panie alfie? – odezwał się Bjørn.
– Wiem już gdzie ukrywa się wasz prześladowca, możesz zabrać tę broń – odparł czarodziej i zaczekał aż wiking zdejmie mu ciężkie toporzysko z kolan.

Następne udał się po własną broń. Skromne warunki fizyczne zmuszały go do korzystania z nieco skromniejszego wyposażenia bojowego niż wikingów. Zresztą i tak znacznie groźniejsza od długiego miecza, którego zazwyczaj używał, była magia. Nie nawykł też do noszenia zbroi, co w czasie wspinaczki wgłąb studni okazywało się akurat zaletą.

Wyposażywszy się należycie, czarodziej ruszył wreszcie do studni. Ta była upstrzona bardzo ciekawymi przejawami lokalnej kultury. Przez lata wyryto na niej bowiem wiele inskrypcji o niezwykle popularnych i nośnych treściach. Nawet dość pobieżna znajomość futharku pozwalał Gwaihellanowi odczytać takie inskrypcje jak Olle kocha Hildrun, Jebać policję czy popularne, zaimplementowane ze słowiańszczyzny kurwa. Mag zebrał się w sobie, rzucił zaklęcie, które miało choć częściowo ochronić przed zimnem i wszedł do środka.

Studnia była dość płytka i od lustra wody dzieliło maga zaledwie kilka metrów. Okazało się jednak, że tak niewielkie zagłębienie w ziemi wystarczyło, aby ukryć przed wzrokiem mieszkańców powierzchni odchodzący w bok korytarz, w którym woda sięgała czarodziejowi zaledwie do kostek.

Tunel w całej okazałości

Zaledwie kilka kroków od studni przejście rozszerzało się w całkiem sporych rozmiarów lodową komnatę, rozświetloną fosforem. Nadawało to upiorną, zieloną poświatę ogromnym kryształom lodu w rogach pomieszczenia, wielkiemu posągowi na środku, a także samemu Gwaihellanowi.

– Stój, wyklęty! – zabrzmiał mlaszczący, nieprzyjemny głos.

Jego właściciel mówił językiem Polan, ale z dość dziwnym, szeleszczącym akcentem. Prawdę powiedziawszy, czarodziejowi nie podobało się, że w ogóle mówił. Wyglądało bowiem na to, że wyprawa do studni nie okaże się łatwą i przyjemną wycieczką.

– Kto to powiedział? – Mag nie zamierzał dać jednak od razu za wygraną.
– A co cię to obchodzi? Wypierdalaj – oznajmił głos. Potwierdziło to przypuszczenia maga, że ma do czynienia z jednym z Polan.
– Czy to ty porywasz wikingów z Jomsborga?

Głos nie odpowiedział. Zamiast tego rozległ się dziwny syk, w powietrzu dało się wyczuć gorącą parę wodną. Posąg okazał się być golemem, który właśnie zmierzał w stronę Gwaihellana, zapewne w dość przykrym celu. Czarodziej wolał tego nie sprawdzać, dlatego zaatakował pierwszy, posyłając w stronę olbrzyma wielką kulę ognia. Zaklęcie odniosło skutek i potwór zachwiał się, a na końcu zniknął w kałuży wody. Jedyne, co z niego zostało to metalowy korpus, w którym wciąż pracowały jakieś nieznane mechanizmy. Takie połączenie magii i techniki mag widział po raz pierwszy w swoim życiu, co przyprawiło go o jeszcze większy niepokój. Właściwie powinien teraz zawrócić i przebadać dokładnie ten sprzęt, żeby zorientować się z czym może mieć do czynienia za drzwiami, ale szans na to nie dał mu Thorgal, grożąc wyrzuceniem z grodu.

Drzwi prowadzące do wnętrza jaskini były zabezpieczone dość skomplikowanym zamkiem szyfrowym, niemniej samo hasło – admin1 – okazało się zadziwiająco proste do odgadnięcia. Zapewne mieszkaniec groty zakładał, że wikingowie i tak nie będą wiedzieli, co z tym zrobić. Albo w swej mądrości był zwyczajnym idiotą. Wrota otworzyły się z nieprzyjemnym chrzęstem. Natychmiast uderzył Gwaihellana prąd ciepłego powietrza z umieszczonych pod sufitem nagrzewnic. Urządzone w industrialnym stylu wnętrze magazynu, w którym się znalazł, rozświetlały sodowe świetlówki. Czegoś takiego mag się nie spodziewał, wydawało mu się, że tak zaawansowana technika mogła rozwinąć się tylko w prastarej cywilizacji Atlantów. A to zaś znaczyło, że najpewniej będzie miał do czynienia ze swoim krajanem, który mógł dorównywać mu mocą.

Ruszył dalej, między aluminiowymi regałami z zawartością, której wolał nawet nie rozpoznawać. Kawałek dalej napotkał drzwi opisane z kolei cyrylicą jako biblioteka. Zaciekawiony mag wszedł do środka, korzystając z tego, że nigdzie w pobliżu nie było żywej duszy. W środku ujrzał kilkanaście wypełnionych po brzegi regałów. Zaczął szukać dziennika czy też kroniki, dzięki której mógłby chociaż zorientować kim jest mieszkaniec bunkra.

Jedyne, co znalazł to był stary, spisany na niewyprawionym pergaminie dziennik budowy. Lokalny inżynier opisywał mięsistym językiem proces drążenia tuneli. Spomiędzy masy wulgarnych wyrażeń Gwaihellan zdołał wyłowić ogólny zarys procesu budowy konstrukcji, z którego wynikało, że górnicy drążyli to dziwne schronienie, po to, aby uchronić swój lud przed stadem morderczych chrząszczy, które chciały przerabiać wszystkich na homoseksualistów. Tak przynajmniej podpowiadała mu jego znajomość wschodniosłowiańskiego.

– I po chuj żeś tu przyłaził, a? – rozległ się śpiewny głos za plecami maga. – Ostrzegałem cię byś tego nie robił.

Czarodziej odwrócił się na pięcie i ujrzał starca wspartego na metalowej rurze, który groził mu palcem.

– Jarl Thorgal z Jomsborga skarży się, że jego ludzie giną bez śladu. Wszystkie ślady prowadzą tutaj.
– Trudno, żeby nie ginęli, jak sam ich tu ściągam.
– Zatem muszę cię zabić, starcze.
– I skazać tych wszystkich biedaków na zagładę? Tak, to bardzo roztropne.
– O czym mówisz?
– To długa historia, ale chętnie ci ją opowiem, jeśli pozwolisz. Jestem ostatni z mojego ludu, dobrze by było gdyby ktoś zachował tę wiedzę. Eony lat temu przybyliśmy na tę planetę w liczbie 288. Była to nieprzyjazna ziemia, zamieszkana przez potężne, inteligentne istoty, które za nic miały naszą technologię. Smoki, bo o nich mowa, paliły nasze domy i mordowały nasze dzieci…
– Hm… Więc to nie były chrząszcze?
– Co takiego?
– Nic, mów dalej.
– Musieliśmy uciekać. Zaczęliśmy kopać to podziemne miasto, w którym mieliśmy się schronić. Niestety w leżących nieopodal jaskiniach zagnieździł się jeden ze smoków. Górnicy przebili się do jego leża i tylko cudem uniknęliśmy zagłady. Udało nam się uśpić bestię z pomocą magii, dzięki czemu mogliśmy żyć tutaj bezpiecznie. Niedawno jednak czar prysł i bestia przebudziła się, wygłodzona i żądna krwi. Od tego czasu dostarczam jej pokarm. Gdy umrę, wyjdzie na zewnątrz i zniszczeniu nie będzie końca.
– A nie myślałeś o tym, żeby spróbować jakoś ubić gada?
– Jak? Nie mogliśmy walczyć z nim, gdy byliśmy liczni, więc tym bardziej nie dam sobie rady teraz.
– Nie przyszło ci do głowy, że smok się zestarzał i nie jest już tak silny jak kiedyś?
– Hm… Nie.
– A możesz mnie do niego zabrać?
– Nie chcesz chyba… A niech ci będzie. Chodź za mną.

Starzec żwawo ruszył ku jednym z drzwi z biblioteki. Następnie zaprowadził Gwaihellana przez system tuneli do niewykończonej części olbrzymiego kompleksu. Tam, w wielkiej skalnej jamie leżał smok. Olbrzymia łuskowata bestia o czerwonej barwie z trzema białymi paskami po bokach i literami JP na piersi w takim samym kolorze. Spał, a jego pierś ruszała się powoli w rytm oddechu.

Bydlę w pełnej krasie. Litery JP zakryte łuskami

Bestia musiała wyczuć nadejście Gwaihellana, gdyż przeciągnęła się niemrawo i stanęła na nogi, po czym odezwała się głębokim basem:

– Widzę, że żarcie przyszło. Dobrze, młode, chude, może nie będę miał zgagi jak po tych ostatnich…
– Właściwie to nie przyszedłem tu w charakterze posiłku.
– Nie? W sumie żarcie zazwyczaj krzyczy i próbuje uciekać, a ty nie. O co ci chodzi?
– Chciałem obgadać właśnie sprawę tych wikingów, których tak zajadasz. Ich szef chce mnie wyrzucić za to z wioski, a mamy środek zimy, więc nie jest to zbyt miłe dla mnie. Nie mógłbyś zmienić diety? Chociaż na jakiś czas?
– Faktycznie, ciężkie jest życie ulicy, ale musisz mnie zrozumieć, śmiertelniku. Ogień trawi moje wnętrzności zamiast wrogów, osteoporoza i artretyzm toczą mnie zawzięcie, nie mogę polować na zwierzęta… Mój opiekun też jest już nie najmłodszy, więc może polować tylko na opojów bez instynktu samozachowawczego. Nasza sytuacja jest trudna, nic tylko położyć się i umrzeć…

Po tych słowach łapy załamały się pod smokiem. Potężna bestia zwaliła się na ziemię z rykiem. Klatka piersiowa nie poruszała się. Gwaihellan nie za bardzo dowierzał temu, co się właśnie stało. Podszedł do najeżonego zębiskami łba, niewiele mniejszego od niego samego i kopnął bestię w oko. Nic się nie stało. Chyba smok naprawdę postanowił wyświadczyć mu przysługę i umrzeć. Wystarczyło teraz uciąć łeb i dostarczyć go jarlowi. To jednak okazało się trudniejsze niż początkowo mag sądził, gdyż łuska okazała się wręcz nieprzyzwoicie twarda, dlatego gdy skończył, był już cały umazany w smoczej krwi. Gdyby tylko niczym w legendach dawała ona nieśmiertelność…

Wytarganie łba z jaskini nie było już trudne, gdyż czarodziej mógł wspomagać się telekinezą. Przy wejściu napotkał ostatniego z opiekunów smoka.

– Udało ci się! Co to musiał być za pojedynek! – powitał go starzec.
– Tak, było naprawdę ciężko. Tylko cudem uszedłem z życiem – skłamał gładko Gwaihellan. – Co teraz zrobisz, gdy smok nie żyje?
– Jak to co? Spakuję się i wyjadę na emeryturę do Miami, bitch! – Dziadek wybuchnął śmiechem.
– Czy ty próbujesz mnie obrazić?
– Ech… Muszę popracować nad dykcją, bo jeszcze jakiś Indianiec gotów dać mi w zęby…
– I tak nie dostaniesz wizy.
– Zobaczy się… W każdym razie tobie też powodzenia.

Gwaihellan pożegnał się ze starcem i wyruszył z powrotem na górę. Smoczy łeb ciągnął się za nim w powietrzu niczym balonik z jakiejś mangi typu gore. Gdy tylko wyszedł na powierzchnię, ktoś krzyknął:

– Chwała Gwaihellanowi smokobójcy!

Dalej poszło już stosunkowo szybko. Mag nie wiedział nawet kiedy wylądował za stołem w tingu Thorgala, gdzie miód lał się strumieniami. Wikingowie wreszcie spojrzeli na niego w miarę ludzkim wzrokiem – nie wymagał od barbarzyńców pełnej akceptacji.

Resztę zimy spędził na pouczającej lekturze ksiąg z podziemnej biblioteki, a gdy nadeszła odwilż, ruszył na spotkanie przeznaczenia, którego nawet wróżbita Maciej nie mógłby odgadnąć.

Dagurin líður, náttin kemur
dimmir á jørð so fríða
Í morgin saðlum hestar dyst at ríða[2]

Týr, Turið Torkilsdóttir.

Przypisy

  1. (far.) Hala jest nowa/Belki są ze stali/A dach z ołowiu
  2. (far.) Dzień przemija, nadchodzi noc/Ciemność zapada nad tą piękną równiną/Jutro osiodłajmy konie i ruszajmy w drogę