Nonźródła:Recenzja filmu o filmie w filmie

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru

Nowe dzieło pani Elżbiety Czarnobrodzkiej pod tytułem Big Cake bez wątpienia dokona intelektualnego spustoszenia we współczesnym kinie postmodernistycznym. Sama reżyserka przyznała w wywiadzie, że chciała stworzyć film o filmie w filmie, z emocjami o emocjach bez emocji, a wszystko okraszone licznymi mrugnięciami do widza. Przyznajemy, że tych mrugnięć jest tak wiele, że można dostać skurczu powieki! Big Cake jest filmem, z którego cała postmoderna powinna być dumna – stos niezrozumiałych nawiązań i aluzji za publiczną dotację dwóch milionów złotych. Czy przeciętny konsument telewizyjnej papki zdoła bawić się dobrze na tym filmie? Uważamy, że tak! I musimy tak powiedzieć, ponieważ kończyliśmy tylko filmoznawstwo, a pani reżyser również reżyserię, więc ona i tak wie lepiej. Dlatego lepiej liżmy tyłek.

Film rozpoczyna się sceną ostrego seksu do muzyki walca Na wzgórzach Mandżurii. Już teraz należy zwrócić uwagę na tło, które wydaje się przerysowane, sztuczne. Wyraźnie pokazuje to całą formułę pełnometrażowego dzieła ocierającego się wszakże o kicz. Jest to świadomy zabieg reżyserki oraz scenarzysty – Piotra Siary, który mówił nam, że chciał ukazać coś, z czego ludzie się śmieją, co jest, ale nie ma, bo wycięto przez Szyca. Historia kręci się wokół sparaliżowanego od urodzenia, fińskiego lekkoatlety, który przyjeżdża do Polski w poszukiwaniu pracy przy wiertnictwie gazu łupkowego. Na miejscu spotyka prawnuka Witkacego i siostrę Umberto Eco, którzy oferują mu wzięcie udziału w kontrowersyjnym przedsięwzięciu. Ma on przywrócić do społeczeństwa genialnego matematyka, Grigorija Perelmana, który mieszka od lat z matką. Między nimi nawiązuje się specyficzna więź, ni to miłość, ni nienawiść. Fabuła komplikuje się, kiedy Perelman zakochuje się w dawnej pielęgniarce Witkacego, a główny bohater w matce Grigorija, która w rzeczywistości jest abstrakcją (Hitchcock). Szybko wychodzi na jaw, że lekkoatleta ukrywał dwójkę dzieci, które również mieszkają w tym samym mieście i oboje muszą prowadzić ciężką pracę w kopalni, a przy tym łącząc ją z kompletnie wyuzdanym życiem erotycznym. W finałowej scenie widzimy dwa gryzące się koty, które zostają zabite uderzeniem butelki rzuconej przypadkowo z balkonu przez umierającego brata Witkacego. Jest to wyraźna aluzja do konfliktów w państwach byłego bloku wschodniego oraz odniesienie do filmu Almodovara Dwa liżące się kozły.

Minusem filmu jest to, że aby wyłapać wszystkie aluzje, nie możemy w ogóle mrugać. Był to celowy zabieg reżyserki, która nie mogła pozwolić na to, że kompletne bydło zrozumie Big Cake. Na szczęście każdy znawca filmu wyłapie te smaczki bez problemu. Dla przykładu w scenie, w której syn lekkoatlety tłucze młotkiem schab na kotlety, widzimy nawiązanie do pierwszego filmu Woody'ego Allena. Czarnobrodzka nie ukrywa, że Allen jest jest prywatnym guru i chciałaby tworzyć jak on, tylko z większą ilością postmodernizmu. Jednak nie pogardzajmy plebsem. Każdy znajdzie własny moment, gdzie będzie mógł uronić łzę, bądź też zaśmiać się głośno np. w scenie spadającej doniczki z dziełami Schopenhauera na głowę lokalnej sławy urologa (Bergman).

Obsada jest dobrana perfekcyjnie. Szczególnie zachwyca gra Borysa Szyca wcielającego się w głównego bohatera. Część swoich kwestii wypowiada w języku fińskim w dialekcie Savo, a resztę po polsku, aby dodać atmosferę kiczu i surrealizmu. Niezbyt przekonująco wypada Robert Więckiewicz jako prawnuk Witkacego. Zabrakło zapewne tej iskry w oku i zawadiackiego uśmiechu, który przecież tak bardzo podziwiamy. Być może waga postaci przerosła talent aktora. Tomasz Karolak bardzo dobrze odgrywa syna lekkoatlety, przykładowo w chwili zbiorowego plucia na rozdeptaną wiewiórkę. Na koniec zostawiłem sobie majstersztyk, jaki odstawił Tomasz Kot, ponieważ dzięki niemu postać Perelmana nabrała ikry, której nie ma nawet pierwowzór. Aktorzy nie bali się uczestniczyć w takich scenach jak homoseksualny pocałunek na tle tablicy z całkami czy dziesięciominutowy, milczący motyw czesania lalek za pomocą ości.

Muzyka została stworzona wyłącznie przez popularnych muzyków z podziemia alternatywnego. Film promowała piosenka Ja to bym jeszcze raz, kręcą się koła zespołu rockowego VivalDiego. W wybitny i wysmakowany sposób uzupełnia to monumentalne dzieło kinematografii spod znaku Białego Orła. Zapewniam również, że wszyscy uronią łezkę przy końcowym utworze Zapatrzyłem się w cycki Riefenstahl zespołu Kopnij Barana, kiedy to kamera zbliża się na gnijące w time-lapse truchła kotów.

Wyjątkowe brawa należą się za scenografię. Zdaje się ona plastikowa, a zarazem trwała. Ulotna, a jednak korzeniami zaplątująca się w naszych umysłach. Jak niepewny sen, który może zniknąć w każdym momencie. Niczym w Stalkerze, jest to nieodłączna część filmu. Widzimy jakby otoczenie również grało rolę w tym filmie. Pewne elementy zostały umyślnie spreparowane, jak chociażby Księżyc, po którym widzimy, że to tylko kawałek kartonu pomalowanego kredkami woskowymi, ale daje nam znak, że tocząca się scena jest niepewna, sztuczna oraz ulotna.

Czy film ten znajdzie swoje miejsce w panteonie sław takich jak Bunuel czy Almodovar? Ja z radością go tam wstawię, bowiem otrzymaliśmy dzieło, na które niegodne są spojrzeć oczy bydła i plebsu. Film nie spodoba się różnej maści dyletantom i moralnym cwaniaczkom, którzy nie ukończyli żadnego znaczącego fakultetu (np. filmoznawstwa). Reszta natomiast powinna się dobrze bawić odkrywając coraz to nowe nawiązania, które nie noszą żadnego ciężaru intelektualnego, a służą jako bufor do zatrzymywania filmowego malkontenctwa. Uznajmy więc Big Cake za zbawienie polskiej kinematografii. Jezusa schodzącego z krzyża, by zbawić film światowy i przenieść go na wyżyny postmodernizmu, bowiem to dzieło, to opus magnum, zostanie ukrzyżowane na Golgocie kinematografii za wszelkie grzechy krytyków filmowych spod znaku Raczkowskiego, którzy za nic mają sobie powiew współczesności i dworują sobie z intelektu Czarnobrodzkiej!