NonNews:Eva i Adele, czyli artysta = dzieło sztuki = wzbogacony uran
18 kwietnia 2012
Czy dwóch starych, otyłych transwestytów może stać się dziełem sztuki? Obawiamy się, że tak. Trudno bowiem wyobrazić sobie lepsze dzieło, niż wymiociny człowieka, który ogląda zdjęcia z prywatnej kolekcji tzw. Evy i tzw. Adele jedzących lody. Takie coś powinno pobić plamki na chustce Pollocka w przedbiegach. „Artysta = dzieło sztuki” to niestety nie jest żart. To się dzieje naprawdę. To wystawa aktualnie istniejąca w Krakowie. Kto, gdzie i w co liże polityczną poprawność? Czy możliwe jest życie bez standardów? I co ma z tym wspólnego Albert Einstein?!
Co definiuje artystę? Oczywiście gigantyczne działko protonowe przymocowane do kadłuba łodzi atomowej! Ale czy coś jeszcze? Artysta to taki człek, który maluje psa wałkiem na zielony kolor, a potem z wiadrem na głowie udaje rydwan rzymski. Myślę, że każdy ma takie wyobrażenie i jest to zupełnie normalne oraz uzasadnione. Ujmując ogólnie artysta jest wariatem, który do swojego szaleństwa dorabia ideologię. Tak samo jest z Evą i Adele, dwoma artystkami z Berlina. Nie wiemy do końca, która (które) z nich jest kobietą, a które transwestytą. Czy oboje są kobietami? A może oboje transwestytami? Kto jest dziewczyna? Ja nie wiem.
Jeszcze w lutym byliśmy w krakowskim MOCAK-u na spotkaniu z tym czym... tą dwójką. Reportaż pojawiłby się wcześniej, ale były opóźnienia w Instytucie Fizyki Jądrowej w Szwajcarii. Łyse głowy i ubranie jak ze snu naćpanego Lenina – wiecie o czym mowa. Wystawa to jakieś zdjęcia. Zero fotek wydobywania uranu. Nudy.
– Walczymy z istniejącymi normami przez to jak tworzymy – mówiła/o Adele. – Jesteśmy artystami, a nasze ciało to płótno. Kicz jest naszym orężem w walce z rzeczywistością i obowiązującymi standardami.
– Dzięki temu co robimy czujemy się wolne – dodaje Eva. – Nie jesteśmy dzisiejsze. Jesteśmy z przyszłości i taką przyszłość widzimy – wyzwoloną z pęt konserwatyzmu.
– Czy uważa pani teorię zimy nuklearnej za możliwą? – spytał nasz reporter i niestety nie doczekał się odpowiedzi.
Każdy, kto oczekiwał od wernisażu odpowiedzi na pytania dotyczące bozonów Higgsa, mógł się szczerze rozczarować. Nasi reporterzy również poczuli się oszukani, kiedy z przygotowanymi zagadnieniami skrupulatnie zapisanymi w zeszycie z Kubusiem Puchatkiem, dotyczących teorii strun, nagle zostali zalani falą sztuki. Z wyłapywanych półuchem informacji dowiedzieliśmy się, że aktualnym trendem jest tzw. gender bending czyli dopasowywanie się do płci, eksperymentowanie z nią, wczuwanie. Płeć jest jak masa solna, niejednolita. Brzmiało to bardzo futurystycznie, więc próbowaliśmy wyciągnąć własne liczniki Geigera, lecz zostało to uznane za faux pas. Momentem kulminacyjnym był występ jakiegoś chłopaka, który natchniony sztuką przelewającą się ze zdjęć, przybił sobie gwoździem do moszny portret Marilyn Monroe.
Quo vadis sztuko? – nasuwa się pytanie. Czasy i obyczaje, według greckiej maksymy, zmieniają się jak ziarenka w kalejdoskopie. Być może związek dwóch francuskich egzystencjalistów – Tristana Tzary i Izoldy Sartre, który służył za kanwę słynnej powieści celtyckiej, też był przez ówczesnych uznawany za kontrowersyjny? Podobne pytania zadaliśmy kompetentnym ludziom.
– Osobiście uważam sztukę za ideę, która nie jest wpasowana do konkretnych ram – mówił profesor Gustaw Smyczko, kierownik Instytutu Fizyki Niskich Temperatur na Uniwersytecie w Białymstoku. – Nie jest tak, że jedną rzecz uznajemy za sztukę, a drugą nie, tylko dlatego, że nie zgadzamy się tą estetyką. Moja sztuka jest sztuką z przesłaniem, pragmatyczną.
Nieco inne podejście przedstawia dr hab. Józef Ściepski z PAN, specjalista elektrodynamiki kwantowej.
– Nie każdy, kto nazywa się artystą musi nim być. Sztuka to jest coś, co się smakuje, coś co musi mieć jakieś estetyczne wartości. Dwóch homosiów całujących się na tle metryki Friedmana-Lemaître'a-Robertsona-Walkera rozpisanej na tablicy nie jest według mnie sztuką. Wyobraża pan sobie Matejkę fotografującego kopulujące kaczki? Ja nie! Dojdzie do czasów, gdy każde gówno sprzeda się jako sztukę.
Dr Ściepski trochę mylił się co do ostatniego zdania. Pewien Szkot obciął sobie kończyny, w kikuty wstawił krucyfiksy, a odcięte części ciała umieścił na plakatowych reprodukcjach znanych dzieł. Jeździł na wózku inwalidzkim zrobionym z puszek zupy Campbell, a jego opiekunką była stara, radziecka ex-prostytutka. Zmienił także swoje imię i nazwisko na pseudonim artystyczny – Gustav Nietzsche-Horsecum van Fourier. Na jego wystawę przyszła jedynie para staruszków i jeden jakobin, który i tak zażądał zwrotu pieniędzy za bilet. Dziś znajduje się gdzieś w ciemnej materii między obłokiem Oorta a Ziemią. Może wciąż istnieje nadzieja?
Źródło[edytuj • edytuj kod]
- Gazjeta Krakowska, 18 kwietnia 2012.