Nick Cave
Mikołaj Edward Jaskinia (pseudonim Nick Cave) urodził się w zapadłej dziurze na preriach australijskiego lądu. Dziura nazywała się Warracknabeal czy jakoś tak, w każdym razie nie da się tej nazwy zapamiętać, a miało to miejsce 22 września roku Pańskiego 1957. Z nieoficjalnych źródeł wiemy, że było to podczas ogromnej ulewy przechodzącej od kilku dni nad Australią, o której potem Jaskinia napisał piosenkę, której akcję umieścił – dla niepoznaki – w Tupelo, a wieszcząc powrót Mesjasza podczas ów ulewy, tak naprawdę było zaszyfrowaną wiadomością dla wtajemniczonych fanatyków, którzy mieli się dopiero narodzić, że to on jest tym mesjaszem.
Od najmłodszych lat był bardzo grzecznym dzieckiem, nie licząc nielicznych bójek, w które się wdawał i pijackich ekscesów, po których kilkakrotnie zostawał wywalony ze szkół, do których uczęszczał oraz bywał gościem lokalnej izby wytrzeźwień. Jego największym marzeniem było śpiewać chórki w jedynym kościele w mieście, niestety ksiądz prowadzący scholę wykopał go z chóru tuż po pierwszym zaśpiewaniu przez małego Mikołajka „Lulajże Jezuniu”, zatykając uszy i stwierdzając, że takie beztalencia nigdy jeszcze nie słyszał. Jaskinia załamał się, ale po garażowym topieniu w wódzie nieświęconej smut w towarzystwie swoich przyjaciół Micka Harveya, Rowlanda S. Howarda, Tracy Pew'a oraz Phila Calverta, postanowił zrobić na złość okrutnemu księdzu – w ten oto sposób zrodził się zespół The Boys Next Door (oczywiście z Jaskinią na wokalu, żeby księdzu było głupio, a co!), rychło przemianowany na The Birthday Party, gdyż ze względu na tą pierwszą nazwę wszyscy właściciele klubów, gdzie zespół chciał grać oponowali, że może tak kapela zagrałaby u konkurencji – czyli next door. Zespół nie poddawał się. Jaskinia wydając z siebie dźwięki prawdziwego jaskiniowca i jego koledzy grający(robiący łubu-dubu) na instrumentach wyżebranych z Caritasu tudzież z wioskowych śmietników, zaczęli pomału zdobywać lokalną sławę wśród podpitej wiejskiej młodzieży. Ksiądz zieleniał ze złości. Jednak dla zranionego ego Mikołaja było to za mało.
Jaskinia i jego jaskiniowcy uzbierali kasiorę na podbój Melbourne pracując w myjni samochodowej i w MacŚmieciu i wynieśli się z nieprzyjaznej dziury, której nazwy wszyscy już zapomnieliśmy, ale to nie istotne, bo już o niej nie będziemy wspominać. W Melbourne, klepiąc biedę, szukając podłej roboty kupowali płyty eksportowane importowane z Anglii, m.in. tak wielkich zespołów jak T.Rex czy Pretty Boy Floyd, zachłystując się nową falą panka, wysyłali swoje demówki i usiłowali gdziekolwiek grać. Podczas jednego z koncertów odbywającego się „gdziekolwiek” zauważył ich mocno podchmielony szef 4AD Ivo Watts-Russella i pod wpływem Tik-Taków dostarczonych mu z jakiegoś niepewnego źródła, podpisał z Jaskiniowcami kontrakt. Gdy Ivo doszedł do siebie – dotarło do niego, jakie głupstwo popełnił: nasłał na dostarczyciela Tik-Taków kolesi z Bauhausu których hodował w swojej stajni. A było to pod koniec różowych lat siedemdziesiątych. Ivo przez kilka lat bez rezultatów próbował się pozbyć The Birthday Party, ale kontrakt zobowiązywał, więc zespół ruszył na Anglię, ponagrywał na płyty kilka piosenekwyć i wrzasków Jaskini i Jaskiniowców – i – o zgrozo! - sprzedawało się to nienajgorzej. W końcu w roku 1983 Ivo trafił do Berlina na tą samą imprezkę urodzinową, na której bawił się miłośnik taniego wina szef wytwórni Mjut Daniel Miller i opchnął mu a sobi grupę Mikołaja, który w tym samym czasie testował nowe proszki do prania i sprowadzał sobie najlepszą w świecie wódę zza żelaznej kurtyny. Ego Mikołaja Jaskini rosło w siłę. Proszki i wóda tak mu się spodobały, że z chęcią i nie wgłębiając się w zbędne szczegóły z radością przyjął od Ivo nowinę, że zostają z Millerem w Berlinie i od dzisiaj tu będzie nagrywać. No i będzie miał dostęp do sowieckiej i polskiej wódy.
Niestety, róż różem, a właściwie wcale tak różowo nie było: wśród Jaskiniowców zaczęła się szerzyć niezgoda spowodowana nadmiarem używek różnakich. Niezgoda, ów, doprowadziła do tego, że Przyjęcie Urodzinowe (The Birthday Party) się skończyło. Ale kto by się tam przejmował, no nie? Mikołaj przecież poznał w Berlinie nowych kolegów, którzy w prawdzie nie mówili po angielsku, ale to pryszcz – założył więc z nimi nowy zespół, który nazwał Nasiona Zła, tudzież Złe Nasiona, no w każdym razie Bad Seeds ich nazwał. Jednocześnie myślał cały czas o okrutnym księdzu, co go w scholi nie chciał. Wkurzało go, że nie wie, jakie są jego reakcje na sukces Mikołaja Wspaniałego, więc postanowił – za radą Zygmunta Chajzera – iść na całość. Zaczął pisać i śpiewać m.in. pieśni religijne, przeczuwając, że księżulek na pewno pieni się z wściekłości, bo Jaskinia stawał się coraz sławniejszy i coraz więcej osób zaczynało go kojarzyć (choć Kylie jeszcze pieluchach chodziła). Złe Nasiona z anorektycznym przystojniakiem Blixą na połamanej gitarze, poważnym Thomasem Wydlerem walącym w talerze, talerzami i po talerzach, impresario Mickiem Harvey'em i innymi, którzy szybko odeszli i zostali zastąpieni nowymi kolegami, zaczęli zdobywać tzw. międzynarodową sławę. Jaskinia zaczął pisać książkę (niewtajemniczeni myślą, że o jasnowidzącej oślicy jak sugeruje tytuł), a kariera zespołu szła swoim trybem. Nawet jakiś podrzędny reżyserek, Wim Wenders, zaprosił ich na ścieżkę i do filmu o „Niebie nad Berlinem”, dzięki czemu Złe Nasiona trafiły na czerwony dywan na Festiwal Filmowy w Cannes. Niestety – jako że zespół miał pociąg do trunków z procentami – nim się filmowa impreza rozkręciła na dobre, poszczególni członkowie pokosztowali trochę tego i tamtego... no dobrze, trochę więcej niż trochę, i czerwony dywan przestał być czerwony... nie będziemy się tu rozwodzić z poczucia przyzwoitości nad kolorem czerwonego dywanu, w każdym razie od tamtego czasu Jaskinia z kumplami nie mają już wstępu na tą coroczną imprezę. Phi.
Tak sobie leciał rok za rokiem, Mikołaj dał sobie siana z księdzem, wyciągnął z tłumu na jednym ze swoich koncertów kobietę, która stała się niebawem jego żoną i urodziła mu syna, skupił się na obsesyjnej miłości (co zdarzało mu się już wcześniej) oraz na morderstwach... aby poszukać inspiracji wrócił do Melbourne i tam podczas nocnego spaceru po czerwonej dzielnicy wpadł na niejaką Kylie. Od dawna wiedział o Kylie i potajemnie się w niej kochał, ale dopiero wtedy po raz pierwszy ją spotkał – rzucił się więc przed nią na kolana i oświadczył się jej całując po rączkach i próbując całować więcej. Kylie jednak niewzruszona złamała naszemu Mikołajkowi serce wyznając, że kocha innego. Mikołaj załamał się. Jednak śliczna Kylie, żeby go pocieszyć, zgodziła się z nim zaśpiewać na jego płycie. Jaskinia w sekund pięć, targany różnymi i różniastymi emocjami napisał piosenkę „Tam, gdzie rosną dzikie róże”, która ino myk myk stała się popowym przebojem szturmującym listy przebojów i od tego czasu nikt już inaczej nie kojarzy Mikołaja, jak tylko z tego utworu. A tymczasem Jaskinia z rozpaczy rzucił się w ramiona dalekiej krewnej swojego kolegi Mick'a Harvey'a, niejakiej P.J., podrzędnej piosenkarki rockowej (pokrewieństwo jest tak dalekie, że nikt nie jest w stanie określić w którym miejscu i czasie historii nastąpiło, mówi się, że mogło to być już w średniowieczu). Romans z P.J. rychło się jednak skończył, Jaskinia napisał dla niej płytę zatytułowaną dla niepoznaki „Wołanie przewoźnika”ale i tak wszyscy wiedzieli o co chodzi.
Po romansie z P.J., Mikołaj wrócił na łono rodziny, zmieniając żony, płodząc dzieci i pisząc piękne, choć coraz słabsze piosenki. Zapuścił najpierw wąsa, potem brodę dzięki czemu zaczął wyglądać jak połączenie Billy Gibbonsa z Rumcajsem, a wraz z kolegą Warrenem Elisem (wyglądającym również jak połączenie Billy Gibbonsa z Rumcajsem) począł nagrywać psychodeliczne działające na nerwy melodie na skrzypki, które wielki John Hillcoat wykorzystywał w swoich filmach, zwołał kolegów, żeby pobawili się z nim w panka w projekcie Grinderman, oraz napisał książkę o swojej niespełnionej miłości do Kylie wynosząc pod niebiosa jej tyłeczek...