Steven Wilson
Steven Wilson (ur. 3 listopada 1967 w Twojej głowie). Obywatel świata, piosenkarz, gitarzysta, autor tekstów, producent muzyczny, wokalista, multiinstrumentalista, idol, niedościgniony wzór, Bóg świata progresywnego.
Biografia
Steven urodził się by żyć, ale w większości swoich piosenek chce umrzeć. Rodzice spłodzili go podczas Nocy Kupały, czytając poezję i rozmyślając o nowych gatunkach muzycznych, w których ich syn mógłby zostać Bogiem. Od najmłodszych lat nosił długie włosy i okulary. Po szkole schodził boso do piwnicy i eksperymentował z dźwiękami. Pierdział na stołku, gwizdał na gołębie, szurał papierem ściernym o swoją twarz. Wszystkie efekty nagrywał na magnetofonie (od rodziców dostał iPhone'a, ale rozbił go na głowie swojego psa). Zarówno swoje pierwsze studio, jak i pierwszą gitarę zmontował z ojcem - elektrykiem. Przybił 6 kawałków żyłki wędkarskiej do deski, którą dwoma kabelkami podłączył do gniazdka. Dostał wtedy pierwszego Wielkiego Oświecenia Twórczego, dzięki któremu zaczął pisać teksty.
Twórczość
Głębia jego lirycznej duszy sięga daleko poza horyzont poznawczy zwykłych ludzi. W tekstach porusza problemy swoje świadomości, podświadomości, chęci śmierci, zażenowania i ogólnego stoicyzmu. Z pierwszymi zespołami grał już jako kilkunastoletni, długowłosy i bosonogi talent rocka progresywnego. Szybko okrzyknięty "ostatnią nadzieją białych, długowłosych i bosonogich ludzi w okularach". Pod koniec lat 80. rozpoczął działalność swoich legendarnych projektów:
- No-Man – dziwna nazwa? No pewnie, że dziwna - ale początkowo Steven wymyślił "No-Man Is An Island", a dopiero później swoim pierwszym boskim dekretem skrócił ją. Do dziś nie są znane powody tej boskiej decyzji, jednak nikt nie śmie z nią dyskutować. To mocno jazzowy eksperyment, z minimalną ilością tekstów i maksymalną ilością plumkania na wszystkich możliwych instrumentach. Inspiracją do tych nudnych i długaśnych pierdów były filmy przyrodnicze ukazujące w czasie rzeczywistym proces wzrostu lasu iglastego.
- Porcupine Tree – boski plan Stevena został urzeczywistniony. Siedząc samotnie w kącie wymyślił sobie przyjaciół i przypisał im umiejętność gry na różnych instrumentach. Szybko spisał ich dane personalne i założył z nimi zespół. Przyjaciele nie chcieli jednak współpracować i Steven musiał sam zajmować się całą warstwą muzyczną. Dlatego też jako tekstów używał psychodelicznych wierszy swojego kolegi (w świecie rocka progresywnego traktowany jest jako ten, który wskazał boskiej osobie Stevena właściwą drogę interpretacji ludzkich myśli). Kolejne długaśne kompozycje, przeplatane trzydziestosekundowymi prezentacjami jednego dźwięku.
- Bass Communion – totalny odpływ, dźwięki ze świata otaczającego Stevena, jego porannej toalety, smarkania, drapania się pod pachą oraz instrumentów. Ambient pełną gębą, czyli nie da się tego słuchać.
- I.E.M. – coś Bass Communion, ale jednak można to nazwać muzyką - więcej instrumentów i innych komputerowych zagrywek niż szumów wiatru.
- Blackfield – boski talent ujawnił się w pełni. Razem z izraelską wersją gendera Steven tworzył pioseneczki jakby wyjęte wprost z list przebojów, albo z szuflady Piotra Kupichy. Zero eksperymentów - gitarka, pianinko, perkusyjka, prosty śpiew. Tylko teksty nadal niepojęte, zwłaszcza że przybysz z Izraela to też niezły świrus.
- Storm Corrosion – powrót do skomplikowanych połączeń siedemnastu różnych gatunków ambitnego rocka progresywnego z domieszką metalu, indie, psychodelii i innych pierdół.
- Steven Wilson – pod własnym nazwiskiem też nagrywał. Tutaj łączył już wszystko, co się da: trip - hop, rap, rock, pop, heavy metal, muzykę klasyczną, techno, disco - polo, kościelne psalmy, psychodelię i swoje pierdy.