Nonźródła:Czterech Pancernych i Pies: Special Division

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru

Czterech Pancernych i Pies: Special Division – to niezwykła opowieść o losie czterech rycerzach Imperium, wplecionych w czas wielkiej historii – nagrana została przez Dartha Vadera w latach 18-17 ABY, aby podnieść morale społeczeństwa, wydana także w celu propagandowym.

Personis dramatae[edytuj • edytuj kod]

  • Darth Ol'gyerd Yaros – Mndalorianin i Kalamarianin, rozdarty pomiędzy dwie ojczyzny, jego dziadek brał udział w walce Mandalorian przeciwko znienawidzonej Republice. Przybył tutaj, aby szkolić sojuszników z Naboo.
  • Darth Yan al-Koss – szlachetny wojownik Imperium, przedstawiciel legendarnej rasy Sithów. Jego ojciec rzekomo zginął w walce na Vester'platt-13, Yan z pomocą wschodniego sojusznika – Imperium, szuka go po wszystkich galaktykach. Zapragnął wstąpić do armii Imperium, których uznał za wyzwolicieli.
  • Darth Gustav Jelenno – dzielny i silny Anzat, wywodzący się z obszaru Silesio'on. Zdolny telepata. Chodzą słuchy, że pracował kiedyś dla zakonu Jedi, dla paskudnego wroga. Jego narzeczona to człowiek pustyni, Ho-no-ratis Panna.
  • Darth Griigoryj „Gri'g” Sa'akashvi-li – dziwne stworzenie z planety Rodii. Dobrze prowadzi krążownik. W tej galaktyce czuje się nieswojo, ze względu na swoją rasę. Mistrz Jelenno wmawia mu, że pochodzi z galaktyki Saa'ndomyesh dlatego ma wyłupiaste oczy i zieloną skórę bez włosów.
  • Pies, a w zasadzie Wookie, zwany Shaarica – dzielny przybysz i maskotka Dartha Kossa. Włosiaste bydle, z małymi oczkami.

„Rud'13b6-y”, miód i krzyże[edytuj • edytuj kod]

Rudy dzisiaj...
...i Rudy jutro.

Snajper faszystowskich Jedi powoli wspinał się na wystający kanion, skąpanego w promieniach złotego słońca Tatooine. Piasek, tak ziarnisty i duszący, że klonowi w swoim pancerzu, było strasznie gorąco. Jego powolny oddech, podsycany żarem pustyni, wydawał się tak ciężki i trudny. Siadł na wierzchu. W dali spostrzegł kilku Jawów, rozkradających części ze starego krążownika Imperium. Ciężkie i masywne wózki, przepełnione do końca, wydawały się sunąć, niczym sanie po śniegu w czasie ciężkiej zimy.

Chwilę później zauważył kilku ludzi pustyni, mierzących do Jawów z wielkich, starodawnych karabinów.

– Ciekawa sytuacja – pomyślał.

Usłyszał serię strzałów. Dziki krzyk Tuscaana drastycznie przerwał jego myśli. Lubił słuchać tego krzyku – był tak beznadziejny i smętny, że sprawiał niebywałą przyjemność słuchającemu. Dwóch z nich szybkim krokiem podbiegło do martwych ciał, sprawdzając ich zawartość. Przeszukali ich ubrania, małe, ciasne i brunatne szmatki. Po przejrzeniu w poszukiwaniu broni i jedzenia, stwierdzili, że nie ma tam nic ciekawego; po krótkim zastanowieniu sobie poszli.

Snajper czekał. Czekał na ofiarę, miała tędy przejść jakaś mała dywizja imperium. Jego celem było natychmiastowe zabicie. Piasek zaczynał go denerwować – jego ciało było całe brudne, przepocone, a do tego jego karabin musiał być czyszczony regularnie i dokładnie. Ogół wad składał się na nienawiść do oczekiwanego wroga. Przecież to przez niego musiał tu czatować.

Mar'uusia O'gonyakk, radiotelegrafistka Imperium, jak co dzień szła do dowódcy, złożyć mu raport o posunięciach Republiki. Te ruchy były ciągle takie same – wszystkim wydawało się, że Imperium nie miało zbyt inteligentnego wroga. Atak z lewej flanki 103. Opancerzonej, na prawej znowu ta 41 Vendoland. Powoli zaczynało ją denerwować, że te cholerne Nemoidiance się nie ruszają. Jak na złość, cholera! Wracając jednak, sierżant O'gonyakk myślała także o swoim ukochanym, Darthie Yanie al-Kossie. Bawił się przy niej ostatnio ze swoim pieskiem, Shaariką, wymachując przy tym mieczem świetlnym. Shaarika przeskakiwał pod i nad czerwonym światłem laserowego ostrza.

Och, jak pięknie wygląda brunatna sierść Wookiego w krwistoczerwonej poświacie! A te jego oczy, takie śliczne, ciemne, a wręcz piwne, komponują się wspaniale z metalicznym, szarawo-szarym połyskiem rękojeści miecza. Cudownie! A ten śmiech Yanna, przy radosnym wywijaniu lancą. Pragnęła zobaczyć go jeszcze raz. Teraz. Choćby to miał być ostatni raz w życiu.

Tymczasem snajper spostrzegł ofiarę.

– Co za głupia krowa łazi teraz po pustyni. Szaleństwo! Tyle pustynników, a ona bez broni. Eh... Nieznajomość prawa szkodzi – pomyślał, powoli naciskając spust.

Oddał strzał. Precyzyjny, dobry strzał, zgodnie z naukami kapitana George'a. Krzyżyk lunety optycznej powoli zsuwał się z ciała ofiary. Dziewczyna padła na ziemię, niczym worek pełny ziemniaków na zimną podłogę zakurzonej piwnicy. Ciemna, czerwona krew płynęła na gorący piasek, tworząc wielką, wręcz gotującą się, kałużę. Czuła, że przed oczami przepływa jej całe życie. Obrazy z dzieciństwa przeplatały się z urojonymi wizjami przyszłości. Wszystko zlewało się w jedną wielką czarną plamę. Wiedziała, że jej koniec bliski. Jednak mimo wszystko, chciała wykonać rozkaz.

Uniosła swoją rękę, spoglądając na pierś – pod nią, tuż obok ramienia znajdował się ślad na skórze, wypalony laserem o dużej silę. Niebieskie iskry skakały po przypalonej dziurze w kombinezonie. Zaczęła się podciągać, raz za razem, mozolny krok za mozolnym krokiem. Swobodnie, płynnie, wyobraziła sobie rutynowe ćwiczenia czołgania się. Przysiadła pod kamieniem, w cieniu, widząc i czując swoją niemoc. Jej siła była nikła. Słabe, niezahartowane ciało nie znosiło takich warunków.

– Chwała Imperatorowi, że wyposażył nas w te kombinezony – rzekła sama do siebie, wyciągnąwszy z kieszeni małą buteleczkę wody.

Yan al-Koss zbudził się. Miał koszmarny sen – śniła mu się krzywda, ból i niemoc. Coś ciemnego. Nie zwlekając długo, pobiegł do Pułkownika – mistrza czarnej strony mocy. Odpowiedź była oczywista. Sprawy doczesne porzuć, ukochanej szukaj swojej – wiedział, że O'gonyakk jest w wielkim niebezpieczeństwie. Jej życie i losy tego życia były zagrożone. Trzeba iść. Jak najprędzej. Idąc, myślał o swoim mieczu. Za cholerę nie mógł sobie przypomnieć, gdzie on jest. Był ostatnio w nowym, czołgu T-x34, lecz tam go nie było. Mistrz Sa'akashvi-li widział jak się nim bawił z psem.
Różne refleksje przychodziły mu do głowy. Najbardziej prawdopodobną opcją jest jednak to, że ten przeklęty Shaarika znowu zaczął go gryźć. Poszuka się, jak się wróci.

– Lordzie al-Koss! Yannie! – krzyknął Jelenno swoim grubym, anzackim głosem – czekaj na mnie! mam ważną sprawę, muszę iść po rację żywnościowe – wyjaśnił.
– Chodźmy zatem – odrzekł al-Koss – śpieszmy się, O'gonyokk jest zagrożona – rzekł al-Koss tonem siwego, brodatego, biblijnego proroka, wygłaszającego dekalog.

Szli przez pustynie, wielką i szeroką, niczym błękitne oceany na Kessel. Złotożółty piasek raził w oczy mrocznych Jedi, przyzwyczajone do cieni zakamarków krążownika. Był on dla nich jak biczowanie cienką, brzozową łodygą po gołej skórze, pamiętna kara w Akademii. Taki króciutki, mocny ból. Rozmawiali o posiłku. Dochodziła pora obiadowa – cała załoga była głodna. A najbardziej ten cholerny mandalorianin – Yaros. Wielki dowódca, też coś.

Al-Koss spostrzegł w dali ranną O'gonyokk – leżała sama, ledwie żywa, bełkocząc coś pod nosem. Wiedział, że pomóc jej może tylko specjalistyczna poradnia Imperium na planecie Coruscant. Wymagała natychmiastowej pomocy. Wtem słyszy strzał – cichutki niebieski promień przebiegł mu tuż nad głową. Najlepszym pomysłem jest pozostanie na miejscu. Wyciągnął strzelbę magnetyczną. Wspaniały karabin, wykonany na polecenie samego imperatora – precyzyjna robota.

– Mistrzu Koss! Yankku! – krzyczał Yelenno, nie wiedząc, że podchodzi prosto pod obszar rażenia karabinu snajperskiego strzelca republiki.

Całe szczęście, że al-Koss zdołał precyzyjnie wycelować w środek błyszczącego hełmu snajpera. Słyszał strzał. Powolne osuwanie się ludzkiego ciała, połączone z szelestem piasku obijającego się po broni dawało Yankkowi niezwykłą satysfakcję. Chwilę później Shaarica szczekał na trupa. Z nieoczekiwaną ciekawością przeszukiwał wszystkie szczeliny i dziury w pancerzu, śliniąc je niemiłosiernie.

– A poszedł! – warknął Yan – poszedł, do budy poszedł! – warknął drugi raz, po czym Shaarika podbiegł prosto pod jego nogi, liżąc i wycierając się o brudny, czarny płaszcz Yanna.
– No tak, już dobrze – mówił lord – spokojnie, już nie żyje – na co Wookie odpowiedział szczeknięciem, przypominającym uderzenie w bębny, połączone z dźwięcznym stuknięciem w trójkąt.

W tym momencie usłyszał krzyk Gustava, nasycony dużą dozą męki i cierpienia.

– Co się stało? – rzekł Yan – żadna dobra moc nie ma prawa tu działać – dopóki ja tu jestem – ciągnął.
– Dostałem. – odrzekł Yelenno, krzywiąc twarz – czuję, jak krew spływa mi po plecach.
– Pokaż ranę – zaniepokoił się al-Koss – to niemożliwe – stwierdził, oglądając mokrą szatę Gustava. Jego wielkie, zielono-żółte oczy spoglądały na miejsce porażone laserem. Jego twarz pokryła się uśmiechem, przypominającym dziwny owoc z Yukon-4. Było dokładnie takie same. Po krótkiej chwili wybuchnął śmiechem.
– Czego się cieszysz?! Pomóż mi! – krzyknął.
– Ty tłuku! Gdzie jest Twoja moc? Odwróć się i popatrz – odpowiedział Yan, ledwie powstrzymując się od śmiechu – Ta rana to zupa jest!

Rzeczywiście, snajper przebił kanister z zupą z Gabala, półżywa, niedogotowana larwa właśnie szamotała się w spodniach mrocznego Jedi.

– Eh... To i tak jest gówno prawda – odrzekł Yelenno z twarzą, kolorem przypominająca kolor pancerza dowódcy klonów – była tak samo czerwona.

Wracając, myśleli nad nazwą czołgu. Nazwa powinna być wzniosła i patetyczna, powinna być jakaś dumna. Rozmyślania Yanna przeplatały się z myśleniem o Mar'uusi. W głowie kłębiły mu się dwa poważne problemy: zdrowie O'gonyakk, odesłanej właśnie na Coruscant, do specjalistycznej poradni oraz te cholerne imię pojazdu.

Predator Anihilator! – krzyknął Sa'akashvi-li.
– Ee.. tam, lepsze będzie Rozpierdalator Super-mega-niszczyciel! – wrzasnął Ol'gyerd – nie znacie się w ogóle. Musimy wroga przestraszyć samą nazwą! Niech się bydlaki boją!
– Wiem! Wibrator! – powiedział Yelenno swoim ciężkim aznackim głosem.
– Może na cześć Mar'uusi, nazwijmy go O'gonyakk! – stwierdził Yan al-Koss – nasz czołg t-x34 musi mieć taką nazwę!
– Coś ty zgłupł? – zapytał się Yelenno, a wyrazy twarzy całej brygady swoim wyglądem wydawały podzielać tą opinie.
– A nasza O'gonyakk? Ona ruda! – powiedział Koss – nazwijmy go Rudy!
Rudy? Ciekawie, ale Predator Rozpierdalator byłoby lepsze... – odrzekł Yaros, nie czekając na odpowiedź.

Spojrzał na twarze załogi, po czym pomyślał, że tego zdania ekipa mrocznych Jedi nie popiera. Słowo rudy było dlań za infantylne, za nudne, za mało przerażające. Było po prostu czymś, czego by się nigdy nie spodziewał ze względu na osobliwą wartość ciemnej strony mocy.

Sa'akashvi-li z al-Kossem grali właśnie w karty. Ciągle wydawało się, że Yan przegrywa, ponieważ klął niemiłosiernie i stukał pięścią w stalowy stół. Po wyrazie jego twarzy można było orzec, że strasznie bolała go do tego ręka. Następne rozdanie zakończyło się remisem – pewnie ze względu, że Griigoryj nie był zbyt chętny do gry. On był dziwny, kiedy chciał zwyciężyć, zawsze mu się udawało. Karty z wizerunkami najlepszych gwiazd porno Imperium wprost podchodziły mu pod ręce. To ciekawe, ale miał farta do jednej: Ra'alsi Onmuller, znanej głównie z filmów Autostopowiczki z Yukon-4 i Gorącej przejażdżki krążownikiem galaktycznym. Miał wrażenie, że ta twi'lekańska suka coś do niego mówi.

– Te, Gri'g, nie używaj mocy podczas gry! Ciągle podglądasz mi karty! Jak myślisz, że Darth Sith nauczył Cię tego triku tylko do gry to jesteś w błędzie! – krzyknął Yan, po czym jego blade oczy napełniły się żółtym kolorem.
– Ej, synek, nic nie robiłem – rzekł Sa'akashvi-li znanym wcześniej tonem proroka.
– Nie masz szczęścia, po prostu – zgodnie powiedzieli Yaros i Yelenno – i nie tłucz w stół do jasnej cholery! Wylewa się herbata.
– Taka z tego herbata, jak z Yody gigant! Cholera wie, co wy tam pijecie – zarzucił Yan.
Gigant, kurna...
– To najlepszy bimber z Mandalore! Mój wujek Zdish'ek to robił!
– Mocne to jak cholera... – powiedział Gustav, po czym się zakrztusił, można było wnioskować, że alkohol, znajdujący się w napoju nie był najwyższej jakości.

Cała czwórka zapadła w milczenie, bo nagle wszedł pułkownik i opowiedział im o misji. Mają szturmować miasto Ra'ktooin, znajdującego się nad rzeką Wis'la. Wiedzieli, że ich świętym obowiązkiem jest wypełnienie rozkazu za wszelką cenę. Mieli zapewnioną pomoc od partyzantów. Hm... „Partyzantów” – ludzi pustyni, przekupionych ogromną ilością amunicji i zapasów żywności. Ich przywódca zgodził się na to po długich rozmowach i pertraktacjach. Choć do końca wydawało się, że nie za bardzo poznaje swoich nowych sojuszników. Wszyscy mieli obawę, że zaczną strzelać do klonów.

Mieli wbić się razem z klinem pancernym w Shtudziank'y, utrzymać pozycję i nie dać się. Tak w skrócie wyglądała ich lista zadań.

Czołg powoli sunął po piaszczystym podłożu. Jego tytanowe gąsienice wyznaczały kierunek inwazji całej kolumny pancernych pojazdów z 114. Opancerzonej. Lufa, tak błyszcząca i lśniąca była ozdobą a jednocześnie postrachem wrogów Imperium. W każdej chwili gotowa to wystrzelenia pocisku. Pocisku, przeciwpancernego, przeciw lotniczego lub przeciwpiechotnego. Cała załoga „Rudego” była w gotowości – świeża, wypoczęta, zaprawiona w bojach, a do tego specjalnie przygotowana. Darth Vader podpisał ostatnio konwencję nr 133/37a mówiącą o podaniu wszystkim żołnierzom Gwardii środku odurzającego-pobudzającego tuż przed rozpoczęciem walki.

Naukowcy Imperium opracowali recepturę niedawno. Substancje, użyte tutaj dawały zażywającemu niebywałą przyjemność i siłę. Swego rodzaju narkotyk, mający na celu zarówno poprawienie morale żołnierzy oraz ich potęgi. Poprawiały także znaczenie psychologiczne. Żołnierz Imperium nabierał pewności siebie, w głowie szamotały się tysiące pomysłów, a nienawiść wzrastała. Doskonale wiedzieli o tym republikanci. Wojacy dobrych Jedi panicznie bali się Gwardii Vadera.

– Jesteśmy na miejscu – rzekł Yaros – są już 103, 104 i 105.
– Jak się nazywa wasz czołg? – zapytali się dowódcy pozostałych czołgów.
– Nasz nazywa się „Rudy” – odpowiedział Ol'gyerd z niebywałą dumą.
– Hahaha! – zaśmiali się pancerniacy – nasze nazywają się „Rozpierdalator”, „Mega-niszczyciel” i „Lek na Jedi”.

W tym momencie głowa Yarosa napełniła się niezliczoną ilością bluzgów, przekleństw i obelg, między którymi swobodnie latała fraza A nie mówiłem, kCenzura2.svg. Powiedział sobie w duchu znaczące słowo „trudno”, po czym oddalił się w kierunku swojej załogi. Chwiejnym krokiem podszedł pod al-Kossa, bajerującego właśnie dwie młode telegrafistki Imperium. Jego ręka dygotała się, przygotowana do natychmiastowego uderzenia Yanka w karczycho. Duży wysiłek wkładał w to, aby się opanować, jednak za nic mu się to nie udawało. Szybkim machnięciem ręki odciągnął rozmarzonego Sitha od panienek, po czym wygłosił obszerny wykład na temat bezwzględnego posłuszeństwa wobec przełożonych.

Słońce właśnie zachodziło za horyzont bezkresnych, skalistych pustyń Tatooine. Ostatni ludzie pustyni wykrzyczeli swoje zawołania, wszyscy Jawowie pochowali się do swoich jaskiń, a przygotowania do inwazji zostały ostatecznie zakończone. W pierwszym szeregu stały lśniące kolumny dumy Imperium, czołgi t-x34. Ich potężne działa rzucały wielkie cienie na stojące tuż za nimi działa samobieżne IS'2. Obok nich przejeżdżały ogromne transportery produkcji Huttów, St-uudbkear, wiozące zaopatrzenie, głównie pociski odłamkowe i prowiant.

Za pojazdami stały niezliczone szeregi piechoty. W pierwszym rzędzie widniały sylwetki szturmowców, ze złotymi pancerzami i pistoletami maszynowymi. Następnie drużyny Ciężkich Karabinów Plazmowych. Ich siła ognia była przeogromna, osłaniali oni bowiem wszystkie jednostki Imperium. Nad nimi unosiły się specjalne jednostki dywersyjno-sabotażowe Gwardii. Bezlitośni i bezwzględni niszczyciele, od małego przyzwyczajani do destrukcji. Maszyny do zabijania.

Na samym końcu stały ogromne działa artyleryjskie. Ogromne, o kalibrze większym niż wielkość czołgu. Pociski zeń wystrzelone mogły uszkodzić dowolne miejsce na planecie, oraz cześć poza jej obszarem. Wielkie lotniska ogromnych bombowców SU-134, zdawały się przysłaniać swoim obszarem wszystko, co mogło znaleźć się na planecie.

Słowem, dotychczas spokojna i bezkonfliktowa przestrzeń Tatooine zamieniła się w jeden, ogromny, internacjonalny poligon, na którym miały przesądzić się losy całej wojny.

– Jedziemy, panowie – zawołał Yaros.
– Tak jest! – odpowiedziała zgodnie załoga t-x34 „Rudy”.

Silniki włączone, moc maksymalnie zwiększona, pociski załadowane. Ogół wypełnionych obowiązków zezwalał na ruch. Pół godziny jazdy. Jazdy w napięciu, z mozołem, w trudzie i w gorącu. Ich krew wrzała jak olej. Mimo wszystko jechali. Na horyzoncie wyjawił się słup jaskrawoczerwonego dymu, który przybierał co raz to jaśniejsze barwy. Wydawało się, że jest to zniszczony bombowiec, który właśnie niefortunnie upadł na linię zaopatrzenia. Powoli destrukcji ulegały pociski odłamkowe, wybuchając z dużym świstem, bardzo nieprzyjemnego dla uszu.

Szybki wjazd klinem pancernym, osłanianym salwami ognia artyleryjskiego. Brzdęk przeładowanego działa. Hałas upadającej łuski. Szarża szturmowców. Hura! Hura! Odgłos tysięcy karabinów plazmowych, wystrzał pocisków drużyny z KaeMami. Muzyka wojny.

Przez chwilę Yan ją słyszał. Delikatny szelest posuwających się gąsienic czołgów był tłem dla rytmicznego kroku żołnierzy, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Co raz świst nadlatującego bombowca przerywał ten agresywny akompaniament. Z boku odzywał się salwami ciężki karabin plazmowy, po czym następowała swobodna nutka wystrzału mobilnej artylerii. Towarzystwa wokalnego dokonywał krzyk Komandora, który egzekwował rozkazy na swoich wojakach, strzelając ołowianymi kulami prosto w karki biednych gwardzistów. Yankko wiedział, że nie na koncert tu pora.

Złapał wbudowany karabin i wycinał wrogów tuż przed czołgiem. Ginęli w różny sposób – czołgając się, skacząc, stojąc. Ginęli razem, w pojedynkę lub całymi drużynami. Ginęli marnie, bohatersko lub tchórzowsko. Ginęli świadomie i nieświadomie. Ginęli, bo musieli zginąć.

– A masz! Republikański skurwyCenzura2.svgu! Żryj to! – krzyczał Yan – To za moją matkę! – przerwał wypowiedź szaleńczym śmiechem – A to za mojego ojca! A to za moją dziewczynę, Op'rie! Jak się wam to podoba!? Ha!

W tym momencie Yan poczuł uderzenie pocisku przeciwpancernego wzoru 67. Al-Koss uderzył głową prosto w lśniącą rękojeść karabinu.

– Gąsienica padła! – krzyknął Sa'akashvi-li – zostajemy tu!
– Śmierć lub chwała! – odpowiedział wrzaskiem Yelenno.

Ciężkie działo t-x34 po kolei niszczyło wszystkie napotkane jednostki pancerne Republiki. Raz za razem, ich pozycja była niczym niezdobyta twierdza. Nikt, żadna dywizja, żadna kolumna nie mogła zdobyć. Była, jak rodzynek na ciastku, nikt nie mógł go zjeść, bo zepsuje aparycję tortu, ale każdy miał nań ochotę. Im więcej było wrogów, tym załoga wpadała w większy szał. Zabijać, zabijać, zabijać. Ich jedyny, słuszny cel.

Pół godziny przerwy, w końcu Republika daleko nie zajedzie bez odpoczynku. Nastąpił chwilowy kres jej walki. Yan postanowił, wyjść z czołgu. Zwinnym szusem wyskoczył z wnętrza.

To co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Jedna wielka piaszczysta ziemia, pokryta stosami trupów w brązowych i białych kombinezonach. Złociste promienie słońca oświetlały je ze wschodniej strony, rzucając cień na niezliczone linie zasieków i okopów. A siedzieli weń zmęczeni żołnierze. Ich śnieżnobiałe niegdyś mundury, pokryte były grubą warstwą piasku i plamami krwi. Yan, nie zwlekając długo, postanowił sprawdzić co jest z nimi.

Wszedł do pierwszego wolnego okopu, w którym siedział półżywy żołnierz. Kilka słów, które z nim zamienił, były tak niezrozumiałe i przesiąknięte dużą dozą cierpienia, że Yankko zrozumiał tylko kilka przekleństw, przeplatanych imionami świętych.
Po dłuższym zastanowieniu się i stwierdzeniu, że „za cholerę nie pogadam”, wyniósł się stamtąd najprędzej jak mógł.

W następnym okopie zaobserwował ciekawą sytuację, zmęczeni trudem bitwy wojacy leżeli na dnie, głośno rozmawiając. Yan mógł zaobserwować wojnę widzianą okiem zwykłego Gwardzisty z trzech różnych aspektów. Pierwszy z nich, opowiadał o niej z perspektywy dezertera: namawiał do ucieczki, agitował przeciwko Imperatorowi, straszył losem tragicznej i smutnej śmierci. Z tego co usłyszał Yankko, pochodził z Dantooine, nigdy wcześniej nie trzymał w rękach broni, nie znał świata. Dopiero Imperium wyciągnęło go z tej idyllicznej, spokojnej planety, wrzucając go w sam środek płonącego piekła.

Drugi z nich to wojownik. Bohaterski, ambitny i zdolny do poświęceń. Pochodził z Nal Hutta, był jednak człowiekiem. Na tej planecie nie widział dla siebie przyszłości – mógł zostać jedynie przemytnikiem, który nie jest pewny swojego jutra. Postanowił sam zgłosić się do Gwardii, nie bacząc na przeciwności. Chciał otrzymywać medale, zaszczyty, chciał być kimś więcej, niże jego zblazowana rodzina. Cały czas ganił, a niekiedy i bił swojego towarzysza, dezertera z Dantooine, gdy ten wygłaszał co raz to śmielsze wykłady na temat tej wojny, jej słuszności i internacjonalnego sensu.

Trzeci, natomiast, uważał, że powinni w ciszy i skupieniu kontemplować ulotne chwile spokoju, które w przeciągu kilkunastu minut znikną niczym sen złoty. Był prawdopodobnie kapłanem jakiejś sekty, który nie wiedzieć czemu znalazł się tutaj. Namawiał do uzmysłowienia sobie wartości i ceny, którą za czas męki zapłaciliśmy. Cokolwiek miałoby to znaczyć, jego słowa pozostawały niezrozumiałe dla reszty kompanów.

– Nadchodzą! Nadchodzą! Zmieść ich z powierzchni ziemi!...

W tym momencie dziki wrzask huczących dział przerwał ciszę i szmery pozostałych. Yankko zobaczył w dali linię wybuchających pocisków, niszczących pustynny krajobraz Tatooine.

Nie zwlekając, rozpoczął walkę. Czołg był już w pełni sprawny, naprawiony przez słynne roboty inżynieryjno-naprawcze, droidy DUM. Szybkie i wydajne roboty to jeden z kluczy do zwycięstwa. Głównym zadaniem było wykonanie kontrataku w stronę Stu'dzianeek.

Rozpoczął się specjalny ostrzał czołgów specjalnymi przeciwpancernymi karabinami ręcznymi, załoga "Rudego" czuła każdy pocisk, niczym krople deszczu, niesione potężnym wichrem, stukające o szybę podczas ulewnego deszczu. Po pewnym czasie widzieli już nawet odgniecenia na pancerzu. Wtem wybuch przerwał bezradne oczekiwanie w napięciu. Przez peryskop zobaczyli, że czołg t-x34, ich towarzyszy, zwany „Rozpierdalator” eksplodował z dużą siłą, raniąc przy tym sojuszników.

Wojska republiki zbliżały się do kanionu, ostatniego bastionu Imperium na tym obszarze. Ostatni Gwardziści ginęli pod ostrzałem karabinów plazmowych, ostatnie stacje artyleryjskie zostały zniszczone przez pancerne jednostki naziemne, czołgi niszczone pod ostrzałem niszczycieli. Słowem, sytuacja zmieniła się diametralnie.

„Rudy” stał u wejścia kanonu, czekał na wrogów. Ich obecność dała się wyczuć. Ol'gyerd oczyma wyobraźni widział przechodzących żołnierzy w brązowych mundurach. Widział, jak dumnie kroczą po bezkresnych pustyniach w poszukiwaniu kanionu. Widział, jak ich karabiny lśnią w blasku słońca. Widział, jak depczą po szczątkach obrony Imperium. Widział, jak ostatni Gwardziści męczą się pod naporem wojsk republikańskich. Widział, że dzieje się coś strasznego.

Mroczny kanion powodował wrażenie od lat niezamieszkanego i niewidzianego. Był jednak ważną pozycją na planecie. Jego położenie było niezwykle istotne. Czwórka pancerniaków rozglądała się po nim, jak japoński turysta polski kościół. Ostrożnie przeczesywali każdy kąt. Jasne słońce było tuż nad nimi.

– Patrz, Yelenno, to idealne miejsce do stworzenie zasadzki! Wysokie, smętne... – rzekł Yankko.
– Tjaaa, zrób zasadzkę z jednym czołgiem i garstką Gwardii, mająca pokonać całe hordy Republikan. – powiedział Gustav i dziwnie się skrzywił, jakby właśnie połknął coś kwaśnego.
– Cicho tam! Delektujcie się chwilą spokoju! – krzyknął jakiś żołnierz w okopie.

Noc. Cicha noc, czas chwilowego rozejmu. Czas refleksji. Czas, gdzie strony walczące mogły odpocząć. Jednak nie dziś. Ciężkie bombowce rozpoczynały nalot, dziesiątkując żołnierzy Imperium. Ciężkie bojowe droidy wchodziły po kolei do kanionu, niszczone niczym muchy na oknach podczas letniego wieczoru.

Ślizgać się po kartach jak po tafli wody...
muskając rzeczywistość jak najrzadziej da się...
Z archiwum Nonksiążek,
skarbnicy darmowych, aczkolwiek całkowicie nonsensownych, tekstów: