Nonźródła:Parada żab w Dunkierce

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru
To jest najnowsza wersja artykułu edytowana „20:28, 14 lip 2020” przez „Serscull (dyskusja • edycje)”.
(różn.) ← przejdź do poprzedniej wersji • przejdź do aktualnej wersji (różn.) • przejdź do następnej wersji → (różn.)
Parada żab w Dunkierce




Odd-frog.jpg




– Nie mogę myśleć, kiedy słońce przypieka mi kark – narzekał Orkan mocząc twarz w fontannie.
Faktycznie, tego lata w Dunkierce było upalnie. Dlatego on i Roquvist siedzieli w cieniu sąsiedniego budynku i chłodzili się wodą z fontanny. Lorincz przed chwilą przegonił wycieczkę szkolną, dzięki czemu mieli dość miejsca dla swoich ciał. Do parady zostały dwie albo trzy godziny, więc czas ten postanowili wykorzystać na zwiedzanie miasta. Tylko ta pogoda...
– Umieram, cholera, Lorincz, nie jestem pirofitem – mamrotał znowu Horg Orkan, którego ledwo było słychać ze względu na panujący gwar.
Roquvist zmrużył oczy i spojrzał w górę, w czyste niebo. Nie było ani jednej chmury. Jakby Bogowie tego dnia byli wściekli na ludzki ród. I wtedy zebranych coś poruszyło. Wskazywali coś z zachodu, coś co nadlatywało. Orkan przyjrzał się dokładniej i uśmiechnął. Dobrze znał ten kształt. Na rowerze ze śmigłem wystającym z kierownicy jechał sam Gagarin – czołowy meteorolog Królestwa Francji. Już z daleka machał zebranym, co nie było łatwe ze względu na skafander.
– Gagarinie, jak prognozy? – krzyknął ktoś z tłumu.
– Pozytywnie! – odkrzyknął Gagarin. – Dzisiaj jeszcze słonecznie, ale już jutro chmury przyniosą deszcze!
– Więc parada będzie w tym roku udana – zwrócił się Orkan do Lorincza.
– Trzeba zaopatrzyć się w butelki z wodą, bo Słońce wysuszy nas na wiór – wymamrotał Roquvist.

Poszli do sklepu, lecz nie uszli nawet trzech metrów od fontanny, gdy zaczepił ich jakiś człowiek. Wyglądał na około trzydzieści lat. Na orlim nosie miał wiszące, przekrzywione okulary. Wysysał grafit z ołówków i gryzł zawzięcie. Obok stało całe pudło jeszcze niezużytych materiałów.
– Chłopacy, szukacie może wody? – mówił.
Zwrócili uwagę jedynie na czarne kawałki między zębami. Dziąsła krwawiły poprzebijane kawałkami drzazg z ołówków.
– Bo wiecie, w całym mieście nie ma już ani jednej sztuki butelkowanej wody... – dokończył.
Westchnął, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale milczał. Wpatrywał się w nich dużymi, niebieskimi oczami. Lorincz spojrzał ukradkiem na Horga.
– ...więc ja mam dostęp do wody... dobrej wody... serio dobra... najlepsza, ale będzie kosztować – znów wypluł z siebie słowa wraz z grafitem.
Roquvist pokręcił głową i wyciągnął z kieszeni portfel, ale mężczyzna zrobił tylko kwaśną minę i powiedział;
– Nie potrzeba mi pieniędzy... mam ołówki, nie pieniądze – mamrotał. – Wejdźcie na górę... do gabinetu psychiatrycznego... tak, gabinet. Nie, nie ma czego się bać, tam tylko dobrzy ludzie, dobrzy... lubią przyjezdnych, a parada u nich budzi miłość... parada miłości... i żab... tak... żaby...
Zamyślił się i w tym zamyśleniu ugryzł kawałek ołówka. Odkrztusił, splunął drzazgami i począł kaszleć, ustępując przejścia do budynku dwójce turystów.
Budynek zdawał się tańczyć i wahać na boki. Przypominał szarą wieżę, lecz jego okna odbijały w sobie barwy tęczy. Wchodzili po starych schodach, których skrzypienie przypominało muzykę Ferenca Liszta. Ściany były odrapane, a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny, jedynie potęgowany przez panujący na zewnątrz upał. Wszystkie mieszkania były pozamykane, oprócz jednego na ostatnim piętrze. Tam tabliczka głosiła; „Dr Blergschwick, neurolog, psychiatra, psychoterapeuta” i drzwi otwarto na oścież. Orkan rzucił spojrzenie na Roquvista, ale ten wpatrywał się jedynie w pomieszczenie. Weszli do środka jak zalecał mężczyzna przy wejściu.
Mieszkanie było niewielkie, ale urządzone z dość charakterystycznym przepychem. Po prawej stronie znajdowała się kuchnia, na wprost łazienka, a po lewej pomieszczenie, gdzie lekarz zapewne przyjmował pacjentów. Tam też siedział neurolog – mężczyzna po pięćdziesiątce, z bujnymi wąsami, łysy i o przeoranym bruzdami czole. Na kanapie leżał natomiast rycerz angielski w pełnej zbroi. O meble opierał się jego miecz. Psychiatra trzymał przed sobą notatnik i notował coś zawzięcie.
– Więc opowiedz mi o swoim śnie, a ja będę nagrywał – zaczął.
– Widziałem... Graala toczącego się wzdłuż krawędzi przepaści – głos rycerza załamywał się. – To jest mój sen... To jest mój koszmar... Graal... Toczący się, brzęczący, wzdłuż... przepaści... i nie spada...
Neurolog spojrzał przed siebie i dojrzał dwóch przybyszów. Wstał, wziął ze stołu srebrny sztylet i wbił go w pachwinę rycerza. Strumień krwi buchnął spomiędzy płyt zbroi.
– Och... dziękiiii... – mruknął i zszedł z tego świata.
– Panowie przybyli po wodę? – zagaił doktor.
– Tak powiedział nam ten człow... – zaczął Orkan.
W tej chwili domostwo zatrzęsło się niebezpiecznie. Z półek w gabinecie pospadało parę grubych tomiszczy. Neurolog złapał się za głowę i powiedział wrogo, gdy trzęsienie się uspokoiło;
– Dążycie do tego, by nas pozabijać?
– Ale my nic nie zr... – zaczął Lorincz.
Sytuacja powtórzyła się, lekarz wrzasnął i przekrzykując hałas rzucił im;
– W tym domu nie wolno używać słów na literę „z” i „c”!
Kiedy wszystko wróciło do normy, psychiatra wyciągnął chusteczkę i otarł pot z twarzy.
– Przykro nam, nie mieliśmy pojęcia – starał się ułagodzić sytuację Horg.
– Nieważne i tak tu jest lepiej niż w sąsiedniej kamienicy... tam nie wolno używać słów na literę „k” oraz „m” – mruknął lekarz. – Woda jest w łazience. Weźcie ile potrzebujecie.
Lorincz, który był najbliżej, otworzył drzwi. Uderzył ich zapach formaliny. W kącie stały paczki z wodą, więc wzięli sobie po trzy butelki. Stali jeszcze przed chwile przed lekarzem, a on z kolei wpatrywał się w nich.
– Ile płacimy? – zapytał wreszcie Roquvist.
– A to w swoim... kiedyś – powiedział lekarz ledwo unikając słowa „czas”.
Wyszli z budynku. W przejściu minął ich szesnastoletni chłopak o beżowej karnacji, który wyglądał na polskiego Cygana. Spojrzał za wychodzącymi turystami i krzyknął;
– Ziomki, ziomki, czekajcie!
Kamienica runęła nagle jak domek z kart, a chłopak wyszedł z gruzów mocno poobijany. Zwrócił się do Roquvista;
– Gdzie jest najbliższy lekarz?
Lorincz wskazał palcem sąsiednią kamienicę. Chłopak wszedł, oparł się o ścianę, otarł krew zmieszaną z pyłem z twarzy i zaklął;
– Kurwa mać!
Kamienica zakręciła się w posadach i runęła jak sąsiednia, tym razem na dobre grzebiąc pod gruzami Cygana.


Tam gdzie krzyżują się ulice Automne i Moule znajduje się park. Tam postanowili udać się dwaj turyści w oczekiwaniu na paradę, gdyż cały pochód miał rozpocząć się spod posągu księcia Ludwika XXI Abberańskiego na placu Zielonym kawałek dalej. Usiedli na ławce w cieniu drzew i obserwowali zbierających się powoli kolejnych turystów. Te ostatnie półtora godziny do parady postanowili przeczekać w spokoju, na później zostawiając sobie zwiedzanie miasta.
Niestety nie dany im był spokój. Gdy tylko Lorincz napił się łyk wody z butelki od psychiatry, zaraz przy nich zmaterializowała się dwójka wysokich ludzi. Mimo upału oboje mieli czarne płaszcze po ziemię i stojący kołnierz, który prawie całkowicie zasłaniał im twarze. Na głowie kapelusze, a oczy ukryte za zaciemnionymi okularami. Jedną z tych osób była kobieta.
– Przybyliśmy po zapłatę – powiedziała.
– Tak szybko? – spytał zaskoczony Orkan.
– A skąd wiedzieliście, że to właśnie my? – dodał Roquvist.
– Wiemy wiele – rzekł mężczyzna. – Czekamy na zapłatę.
Stali tak przez chwilę, a dwójka turystów nie bardzo wiedziała co ze sobą zrobić.
– Ile mamy zapłacić? – spytał w końcu Horg.
Agenci spojrzeli po sobie.
– Nie wiecie? – zapytał zdziwiony. – Nie „ile”, ale „jak”.
– Chodźcie z nami – poprosiła grzecznie kobieta.
W głowie dwóch turystów zrodził się pomysł ucieczki. Nie musieli nawet dawać sobie znaków, bo na tyle dobrze znali swoje myśli. Tym razem znajdowali się w zupełnie obcym mieście i próby buntu mogłyby skończyć się źle. Poszli zatem wraz z agentami parkową ścieżką. Po chwili zeszli z głównej drogi i skierowali się w stronę zagajnika. Tam, w zagęszczeniu drzew, wisiały rozkładające się zwłoki przebrane w stroje kapłanów hugenockich. Agent westchnął głęboko i zaczął cicho śpiewać;
– Na ulicach cichosza, na chodnikach cichosza... nie ma Baudelaire'a i nie ma Miłosza...
– Spójrzcie na tych ludzi – wskazała agentka. – Rozkładają się, są obrzydliwi. Smród od nich bije. Oni nam nie zapłacili. Zapłaćcie!
– Ale czym?! – krzyknął Lorincz.
– Nie wiecie?! I wy macie prawo plugawić naszą świętą ziemię?! – wściekł się agent. – Gińcie! Wy świnie!
Turyści ruszyli do ucieczki. Biegli jak szaleni, a za sobą słyszeli tylko krzyk „Złodzieje! Terroryści! Łapać ich!” Po chwili świst kul przeszył powietrze. Postronni ludzie zaczęli panikować i uciekać w popłochu. Lorincz i Horg wybiegli w główną aleję nieopodal pomnika.
– Tędy! – krzyknął Orkan wskazując samotną budkę z pamiątkami.
Ukryli się za nią, ale krzyki oraz strzały już ucichły. Odetchnęli głęboko, bo bieg w tym upale mocno ich wymęczył. Wtedy usłyszeli coś jakby tętent. Ziemia drżała. Ze sklepiku wyszedł sprzedawca i przyjrzał im się.
– Nadchodzi żabie wojsko i król z królową – oznajmił. – Parada zaraz się rozpocznie. Widzę, że jesteście zmęczeni. Może wejdziecie do mojego małego sklepiku? Będzie tutaj tłoczno, dlatego powinniście gdzieś się schować.
Weszli, chociaż znowu mieli dość duże obawy co do zamiarów sklepikarza. Był to mężczyzna niski, przysadzisty, z zawiniętym wąsikiem i o podkrążonych oczach. Poprowadził ich do środka drewnianego sklepiku. Pachniało tam tytoniem zmieszanym z zapachem mokrego drewna. Prawie całą powierzchnię zajmowały półki z suwenirami.
– To miejsce dla klientów, a wy raczej nie chcecie nic kupować – rzucił sklepikarz wchodząc za ladę. – Jeśli chcecie, to możecie wejść ze mną na zaplecze, a jeśli nie...
Wyciągnął zza lady klatkę z małymi myszkami. Wyciągnął jedną i trzymając za ogonek przypatrzył jej się. Następnie rzucił na podłogę, rozgniótł prędko butem, a potem rozsmarował. Na widok mysich wnętrzności turystom zrobiło się niedobrze. Sklepikarz jakby tego nie zauważył.
– Tutaj jest zawsze tak wilgotno! – zaczął narzekać. – Robię wszystko, aby doprowadzić to do jakiegokolwiek wyglądu. Cholera, taki teren. Nawet upał mi nie sprzyja.
Wyciągnął kolejną mysz, wziął jej pyszczek do ust i chwilę possał. Rzucił na podłogę i rozgniótł. Orkan ruszył w stronę wyjścia, ale sprzedawca podbiegł i złapał go za ramię.
– Człowieku! Dokąd się tak spieszysz?
Pchnął brutalnie do tyłu tak, że Horg zatoczył się, poślizgnął na rozdeptanej myszy i wpadł na półki, łamiąc parę z nich. Roquvist krzyknął, ale sprzedawca złapał go za ramię, a po chwili przerzucił przez siebie. Lorincz poleciał za ladę, klatka z myszami rozwaliła się wypuszczając małe stworzenia na sklep. Francuz stał i rozdeptywał przebiegające gryzonie. Jego sandały zabarwiły się krwią i wnętrznościami.
– Nie uciekniecie mi! – warknął handlarz.
Roquvist wstawał właśnie i dopadł sklepikarza. Chwilę mocowali się, ale ostatecznie Orkan podciął mu nogi. Jednak autochton miał w zanadrzu jeszcze jeden fortel.
– Wy... dranie! Pożałujecie, że nie skorzystaliście z mojej gościny.
Z kieszeni wyciągnął szklaną bańkę i rozbił ją między turystami. Pomieszczenie natychmiast wypełniło się ciemnością przetykaną gdzieniegdzie błyskami podobnymi do gwiazd. Sklepikarza nie było. Natomiast owa dwójka zaczęła czuć okropne mdłości i ból głowy. Nie widzieli się nawzajem.
– Lorincz... to gorzej niż w paradzie w Amsterdamie w 1994 – wymamrotał Orkan.
– Tam było LSD, a tutaj – Roquvist chwilę się zastanowił. – Przypomina w zapachu gaz musztardowy.
– Czekaj, chyba widzę coś!
W tle ukazała się świecąca kula, która oświetliła pomieszczenie, a potem wessała ich w siebie. I tak wędrowali w dal światła, a potem ta moc wypluła ich pod posągiem, gdzie zebrała się cała władza. Oraz ich cel.

Parada została rozpoczęta. Na przodzie jechał zmodyfikowany czołg, na którym znajdowali się król i królowa Francji – dwumetrowy, humanoidalny lis-hermafrodyta siedział na tronie zrobionym z ludzkich czaszek. Ubiór włodarza charakteryzował się wielkim przepychem. W sękatej dłoni trzymał kryształową czarę z błękitnym płynem. Jego duże, diamentowe oczy pozbawione wyrazu ślizgały się po zgromadzonych. Król i królowa przypominał raczej maszynę, lecz była to istota żywa, która porozumiewała się wyłącznie za pomocą telepatii. Tuż przy nim rudowłosa, półnaga kobieta przebrana za błazna recytowała fragmenty z „Czterech Róż dla Lucienne” R. Topora. Przy czołgu szła także służba – przefarbowane na czerwono pingwiny.
Tuż za tronem szły biedne dzieci z Francji i Belgii. Umorusane, w łachmanach i boso. Wyśpiewywały modlitwy po francusku. Popędzał je batem ksiądz siedzący na gigantycznym jeżu. Kapłan był przerażający. Twarz miał dużą, okrągłą i nabrzmiałą krwią, a oczy wychodziły mu z orbit, gdy wywrzaskiwał kolejne słowa pieśni. Jeż podgryzał dzieci, które w zmęczeniu przystawały.
Za nimi szła doborowa kawaleria oficerów – antropomorficzne hatterie siedziały na koniach. Karabinami celowały w niebo, a ich twarze pełne szlachetności skierowane były na zachód. Nie drgnęli ani razu. Ich błękitne mundury z odznaczeniami jaśniały w słońcu. Między nimi jeden z oficerów niósł szczątki Napoleona nawinięte na flagę Francji. Były wódz przypominał strach na wróble, a kawałki jego gnijącego ciała zaznaczały drogę.
Dalej miała swe miejsce orkiestra. Orkiestra, której muzyka była szalona. Wymywała z ludzi zdrowy rozsądek i poczucie buntu, a wsadzała podporządkowanie. Wreszcie wędrowały żaby. W kolumnach, ramię w ramię, z dużymi oczyma wpatrzonymi w króla i królową. Emanowały potęgą. Były potęgą. Stanowiły jedność – olbrzyma, którego nie można było pokonać. Lorincz i Horg wpatrywali się w paradę już bez własnych umysłów. I kiedy żaby przeszły przed nimi, oni dołączyli do parady. Ich ciała wyginały się niczym szmaciane lalki – tak jakby próbował powstrzymywać je mózg. Wreszcie znaleźli się w rzędzie, w groteskowy sposób naśladując żaby-żołnierzy. Te bezkostne korpusy nie mogły utrzymać się w linii prostej.

Dołączyła do nich reszta widzów i tak ten makabryczny pochód szedł przez miasto.

Parada żab w Dunkierce.

Kumkanie płazów opanowało Francję.