Nonźródła:Opowieści z Kibla
Pasażerowie Polskich Kolei Państwowych
prezentują
Opowieści z Kibla
czyli z dziejów podróży polskimi pociągami
Warszawa – Rzeszów
Akcja działa się w przepełnionym do granic możliwości wagonie marki wagon relacji Warszawa-Rzeszów. Do Dęblina stałem pod toaletą, późnej udało mi się upolować takie wysuwane siedzisko w korytarzu, na którym jechałem aż do Lublina. Na tejże stacji po opróżnieniu pociągu o połowę rozegrała się taka oto sytuacja, której byłem świadkiem.
Zaczęło się od tego, że konduktor ponownie sprawdzający bilety, miał problemy z przejściem nad moją walizką. Zirytowany zdecydowanie donośnym głosem polecił korytarzowcom, by zajęli zwolnione miejsca w przedziałach. W najbliższym przedziale obok mnie, w stronę jazdy przy drzwiach siedział taki młody Czesiek, a przy oknie, tyłem do jazdy taka krótko ścięta blondyna w okularach. Bliżej jednak do wejścia do przedziału miał inny pasażer, który to niepewnie zaglądał, gdzie może usiąść. Czesiu w przedziale, chcąc go zaprosić, rzucił oklepanym: Śmiało, nie gryziemy. Przynajmniej ja, nie wiem, jak koleżanka – wspominając blondynę. Ta, chcąc być elokwentna, odpowiedziała ze specyficzną przekorą w głosie również oklepanie: Ja połykam w całości. Ten gość, który wchodził z korytarza, wsadzając plecak na górę odparł tak ni do ludzi, ni do siebie, chyba bezwiednie: A, pani połyka, dobrze.
Przysłuchiwałem się temu z korytarza i zgniłem srodze. Blondyna nic nie odpowiedziała, ten Mati usiadł na miejscu jakby nigdy nic, a ten Czesiu zaczął się powstrzymywać od śmiechu, tak chichrać pod nosem. Gość dopiero po kilku sekundach zorientował się, że coś chlapnął, więc chyba chcąc rozluźnić atmosferę dodał po krótkiej chwili: To chłopak musi być zadowolony!
W tym momencie Czesiek parsknął śmiechem na cały głos i wyszedł na korytarz, a później, ciągle chichrając, w stronę toalety, żeby nie pogarszać sprawy. Blondyna walnęła buraka, jakiego w życiu nie widziałem, ale nic nie powiedziała. Gościu zaś powoli wstał, zabrał plecak z półki i wyszedł do innego przedziału. To była dobra podróż.
Warszawa – Zagórz
Jakież poruszenie w całym kraju wywołało ogłoszenie przez PKP Intercity, że sezonowy pociąg do Zagórza (jakby ktoś nie wiedział: Bieszczady, koniec świata, psy dupami szczekają) będzie obsługiwany na końcowym odcinku trasy czeskim motoráčkiem. No, tak serio to nikt się tym nie przejął oprócz bandy miłośników kolei, którzy dostali erekcji na samą myśl o czternastometrowym wagoniku oznaczonym jako pociąg pośpieszny. Nie chcąc być gorszy od reszty mikoli-zaliczaków[1], wybrałem się w tę ekscytującą, dziesięciogodzinną podróż nocnym TLK Karpaty z Warszawy do samego Zagórza.
Po bitych dwudziestu minutach spędzonych w kasie na tłumaczeniu kasjerce gdzie jest Zagórz i że jeżdżą tam pociągi, udało mi się zdobyć wymarzony bilet z miejscówką. Uradowany udałem się do pociągu i odnalazłem swój przedział. W środku siedziała jakaś laska zapatrzona w telefon i zakonnica z pokerową miną. Przynajmniej nie będą hałasować w nocy, spoko. Po paru minutach drzwi od przedziału otworzyły się ponownie, a naszym oczom ukazała się dwie lekko czerwone, raczej nieogolone i zdecydowanie zdziwione twarze podróżników. W powietrzu rozniosła się woń alkoholu. Jeden z nich wytrzeszczając oczy na zakonnicę krzyknął dyplomatycznie: Ooo kuuurwaaa! Nie no Krzychu ja z zakonnicą w przedziale siedzieć nie będę!
Dwaj dzielni podróżnicy czym prędzej zatrzasnęli drzwi i udali się w swoją stronę. Zakonnicy podczas całego tego zajścia nie drgnął nawet jeden mięsień na twarzy.
Gdy gdzieś za Tomaszowem postanowiłem się przespać (było już po północy), okazało się to… niezbyt proste. Dwójka dzielnych podróżników zajęła miejsca w przedziale obok i rozpoczęła huczną imprezę z okazji… wyjazdu z poprzedniej stacji zapewne. Sądząc po odgłosach dobiegających zza cienkiej jak papier ściany, wódka lała się tam strumieniami, a wszystkiemu akompaniowały hity pokroju Hej, sokoły! śpiewane na trzy głosy przez podróżników i zachrypnięte radyjko. Niemniej jednak jakoś udało mi się zdrzemnąć.
Obudził mnie dźwięk otwieranych drzwi do przedziału, w których stał nie konduktor, jak się można było spodziewać, a jeden z owych podróżników w czasie, przestrzeni i objętości spożytego alkoholu. Przewrócił oczami, złapał się mocniej framugi i zapytał: Jak się bawicie? Odpowiedziała mu cisza. Bo wi-icie, my tu z kolegą to my jedziemy ze specssjalnnej okazji, w góry, w Bieszczady, pociągiem! W tym momencie stało się jasne, że oni nie wysiądą w Krakowie, tak jak liczyłem. Dotrzymają towarzystwa znacznie dłużej. Osobnik pokręcił głową jakby się wahał czy może wyjawić taki sekret, po czym powiedział: A wiecie co mamy w torbie? He, he, he! Mamy tam model wwwagonu! Ale wam nie pokażę he, he, he! W tym momencie zjawił się towarzysz gadatliwego podróżnika i potoczyli się obaj z powrotem do swojego przedziału imprezowego.
Tak, alkomikole. Rzadka hybryda menela i miłośnika kolei, sztuk dwie, jechała wraz ze mną w Bieszczady. Bez większych przygód udało nam się dojechać do Jasła, gdzie czekała nas przesiadka do motoraka jadącego dalej w góry. W motoraku siedziało w sumie może z 20 osób, w tym maszynista i konduktor, który spał całą drogę jak zabity. Alkomikole też jechały dalej. Było już po siódmej rano, a oni nie wykazywali żadnych oznak zmęczenia, dalej wesoło gaworzyli i popijali tajemnicze płyny z plastikowych butelek. W pewnym momencie stwierdzili chyba, że najwyższy czas na przerwę na papierosa i udali się w tym celu do toalety na końcu wagonu. Okazało się jednak, że czescy inżynierowie nie przewidzieli miejsca na dwóch palaczy w toalecie, więc wyraźnie zniesmaczeni ciasnotą alkomikole rozpoczęły poszukiwania innej przestrzeni gdzie można zapalić. Padło na pierwsze z brzegu drzwi, prowadzące do drugiej kabiny maszynisty. Traf chciał, że były otwarte.
Jak tylko dwójka palaczy zorientowała się, gdzie się znalaźli, wpadli w euforię i zaczęli żywo dyskutować o elementach wyposażenia kabiny. Wszyscy pasażerowie patrzyli na to z zainteresowaniem. Niektórzy z przerażeniem. Konduktor spał. Nieśmiało dziabnąłem śpiącego konduktora palcem w ramię i powiedziałem: Yyy, panie konduktorze? Odpowiedziało mi chrapanie. Jakichś dwóch mikoli patrzących z przerażeniem jak jeden alkomikol pokazuje drugiemu jak wygląda i działa kran hamulca nie wytrzymali i wstali, by zaprosić zafascynowanych dziełami czechosłowackiej techniki pasażerów z powrotem do przestrzeni pasażerskiej. Nie było łatwo, ale ostatecznie pulpit maszynisty posłużył za popielniczkę, a alkomikole grzecznie wróciły na swoje miejsca i zasnęły. Mikole obfociły kabinę (no bo przecież jest okazja), zamknęli starannie drzwi od kabiny i odetchnęli z ulgą.
Alkomikole jechały do samego końca. Na stacju w Zagórzu, jak się już wytoczyli po schodkach na kawałek ziemi zarośnięty trawą zwany peronem, jeden zawołał do drugiego: Krzychu, co teraz? Odrzekł mu tamten: Teeerazz! Idziemy na pekaes! Cóż za ulga, ja wracałem pociągiem.
Łódź Dąbrowa – Łódź Kaliska
Ot, zwykła podróż kolejką miejską – ŁKA, chciałem z Dąbrowy dostać się na Retkinię. Możliwości miałem dwie – albo wsiąść do Ełki, wysiąść na Kaliskim i dalej tramwajem, albo od razu wsiąść w tramwajową czternastkę na krańcówce (z łódzkego na ludzki – pętlę) znajdującej się tuż obok dworca[2] przystanku kolejowego Łódź Dąbrowa. Dzięki genialnemu rozkładowi jazdy tramwaj odjeżdżał zaraz, ale telepałby się przez centrum 50 minut. Z kolei kolej przyjedzie za 40 minut, ale będzie na miejscu w 10 i wyjdzie tyle samo.
Postanowiłem skorzystać z ŁKA i usiadłem na ławeczce. Widziałem, jak odjeżdża tramwaj – a więc nie ma odwrotu.
Po dziesięciu minutach na dworzec przystanek przylazła dwójka brzydko umalowanych stworów. Ot, typowe karyny. Jako że nie miałem ochoty słuchać Z kYm to MOni$$$ia tera hOdzi podłączyłem słuchawki i zacząłem słuchać muzyki.
Po kolejnych dziesięciu minutach na dworzec przystanek wbiła starsza kobiecina. Od razu widać było, że babcia autobusowa, która postanowiła zaatakować na kolejnym froncie. Zastanawiało mnie, jak ona się dostała na peron, skoro jedyną drogą są schody z wiaduktu nad przystankiem, a winda nie działa. Oczywiście, w pociągu będzie zdychać, jaka ona stara i musi usiąść.
Na szczęście po chwili przyjechał FLIRT w stronę Widzewa i wszyscy osobnicy wsiedli do niego. Alleluja, nie będę musiał słuchać rZewNyh cHiStoRi o niEszemSiliiwej Mił000sici Jadźki i Edzi ani babcia mnie nie zamęczy narzekaniem. Spojrzałem z współczuciem w stronę pasażerów pociągu i chyba jeden skumał o co chodzi, gdyż na jego twarzy pojawił się wzrok przerażenia.
Gdy pociąg odjechał, zauważyłem, że ktoś wysiadł. Zataczał się niezmiernie i cudem dotarł do windy. Stał tam jeszcze przez pięć minut, czekając, aż przyjedzie, a kiedy nie przyjechała, gdyż była zepsuta, kopnął drzwi, przewrócił się, po czym wtoczył się na schody.
Ech, ta nasza Łódź. Cóż, i tak lubię to miasto. Jest z czego się śmiać.
Kiedy wreszcie przyjechał FLIRT w kierunku Kaliskiej a ja do niego wsiadłem i kupiłem bilet, okazało się, że nie ma wolnych miejsc. Podziękujmy zarządzie ŁKA, które puszczają jeden pociąg na godzinę na kolei obwodowej, a co dziesięć minut na trasie Pipidówek – Obrzydłowo.
Kiedy pociąg telepający się po krzywych szynach dotarł wreszcie na Łódź Pabianicka, powoli czułem, że tracę nerwy. Oczywiście, wsiadło więcej osób. Szczytem była babcia autobusowa, która w tłoku żądała ode mnie ustąpienia miejsca, choć stałem. "Więcej nie jadę Ełką" – pomyślałem, nie wiedząc nawet, jak bardzo się mylę.
A oto zbawienie – Łódź Kaliska! Wysiadając (oczywiście z wszystkimi pasażerami; gdy ja wysiadam, nagle pociąg jest pusty), myślałem sobie, że i tak było warto – jestem przecież szybciej niż tramwajem. Idąc na przystanek zauważyłem uciekający mi tramwaj. Jakby było mało, to ten sam, który odjeżdżał z Dąbrowy.
Po załatwieniu swoich spraw, kipiąc z wściekłości, wróciłem na Dąbrowę tramwajem powtarzając w duchu, że już nigdy nie wsiądę w ŁKA. Dość szybko przekonałem się, że kolej jest dużo przyjemniejsza niż tramwaj. Ale to już temat na inną opowieść, pełną akcji, strachu i ucieczki przed łódzkim pogotowiem.