Użytkownik:Józef Piłsudski/brudnopis

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru
< Użytkownik:Józef Piłsudski
To jest najnowsza wersja artykułu edytowana „20:50, 15 gru 2021” przez „Józef Piłsudski (dyskusja • edycje)”.
(różn.) ← przejdź do poprzedniej wersji • przejdź do aktualnej wersji (różn.) • przejdź do następnej wersji → (różn.)
Mirabelki.png


Początek

Jak co rano w drugi wtorek miesiąca w latach przestępnych odwiedziłem mojego przyjaciela Andrzeja. Andrzej był osobą nietuzinkową, co roku przeprowadzał się z mieszkania na drzewie w pasie ziemi niczyjej między Polską, a Białorusią do swojej drugiej siedziby położonej w Górskim Karabachu. Utrzymywał się zazwyczaj ze zbierania grzybów i innych darów lasu, a także z działalności internetowej w postaci filmików nagrywanych w charakterystycznej czapeczce z recyklingu.

Do domu przyjaciela wchodziło się po sznurowej drabince, którą spuszczał na dół po podaniu hasła (gdy nadchodzi zima, zwierzyna leśna zakłada ciepłe gacie), gdyż obawiał się białoruskich pograniczników. Jak tłumaczył, zbytnio śmierdziało im cebulą z ust, żeby z nimi rozmawiać. Nie inaczej było i tym razem, choć musiałem wrzasnąć aż trzy razy, zanim spuścił mi wreszcie drabinę do nieba.

Gdy wszedłem na górę, natychmiast rzucił mi się w oczy obiekt, którego nigdy wcześniej tam nie było. Jakkolwiek przyzwyczaiłem się już do tego, że przyjaciel pokrył swoją chatę folią aluminiową w obawie przed szkodliwym promieniowaniem, a na miejscu wala się mnóstwo radzieckiej broni, to nowy obiekt zaskoczył mnie zupełnie. Była to bowiem sztaluga, a na niej nieukończony obraz przedstawiający marszałka Piłsudskiego siedzącego na wielkiej dorodnej kaszance.

– Ziuk jeździł na Kasztance, nie na kaszance – stwierdziłem.

Był to błąd, gdyż wprawiłem tym Andrzeja w konfuzję, przez co wypuścił z rąk butelkę bimbru, która rozbiła się o podłogę.

– Byłem głodny i kaszanka zaćmiła mi umysł. Bo wiesz, ja lubię kaszankę – odrzekł Andrzej, sprzątając szkło.

Zaiste, Andrzej lubił kaszankę. Kiedyś na grillu zjadł pięć pętek razem z talerzem i stołem.

– Gdzie nauczyłeś się tak malować? Nie przypominam sobie, żebyś kiedyś miał coś wspólnego ze sztuką.
– Oglądałem kiedyś programy Boba Rossa.
– I od niego się nauczyłeś malować?
– A gdzie tam! To wszystko przez te Żydy! Rząd chce nami sterować przez nadajniki w szczepionkach za pomocą sieci 5G!
– I to dzięki temu sterowaniu namalowałeś Piłsudskiego na kaszance? Steruje tobą Marek Suski?
– Nie, przez tych Żydów wydawało mi się, że nagrywam nowe wideo i jakoś tak samo poszło. W każdym razie to wszystko przez te Żydy! Rząd...
– Może po prostu pomiń ten fragment?
– Masz rację. W zeszłym roku, jak jechałem do domu w Armenii czy tam Azerbejdżanie, zatrzymałem się w Afyonkarahisarze w Turcji. Tam na bazarze naszedł mnie taki stary Żyd, Mojsze się nazywał, a pejsy to miał prawie takie do ziemi. Mówi, że sprzedaje ludziom talenty. Tak normalnie, płacisz szekle i dostajesz umiejętność. Ja wziąłem sobie od razu dwie, trzecią dostałem gratis. Ponoć nawet prezydent Turcji też mu zapłacił i w jeden dzień został specem od ekonomii. Też powinieneś pojechać do Afyonkarahisaru i sobie coś kupić.
– A jakie to dwa pozostałe talenty kupiłeś? Też działają?
– W sumie to jeszcze nie miałem okazji sprawdzić, niemniej nauczyłem się także prowadzenia radzieckiego czołgu i masturbacji stopami. Chciałem jeszcze kupić sobie umiejętności lekarskie albo znajomość fizyki kwantowej, ale nie miałem przy sobie dość szekli. Bo kto jadąc do Turcji zaopatruje się w szekle? Niestety Mojsze nie przyjmował lir, bo mówił, że to niestabilna waluta. Ale on się nie zna, przecież to jest dobre, wkrótce każdy tam będzie milionerem!

Pchany nieuzasadnionym optymizmem niczym Komisja Europejska po pierwszych dostawach szczepionki na koronawirusa udałem się na Dworzec Centralny w Warszawie w celu zdobycia biletu do Afyonkarahisaru. Szybko moje oczekiwania zostały zweryfikowane przez komunikat, że bilety do Azji zostały tymczasowo wycofane ze sprzedaży z powodu awarii maszyny do wypieku chleba, więc postanowiłem spróbować dotrzeć chociaż do Stambułu.

Wkrótce dostrzegłem ją. Siedziała zaraz za pancerną szybą z popruszoną wąsem twarzą wyrażającą głęboki weltschmerz. Kasjerka.

– Poproszę bilety do Stambułu – powiedziałem, nie dając się zwieść zbolałemu spojrzeniu mojej rozmówczyni. Ta niechętnie wystukała coś na klawiaturze komputera i oświadczyła:
– Nie ma takiego miasta jak Stambuł.

Zaczęło robić się nerwowo. Podróżny stojący za mną zaczął mi wionąć w kark swoim czosnkowym oddechem.

– To może... Konstantynopol?
– Panie, co pan? Konstantynopolitańczykowianeczka to taki sam wymysł jak Pszczółka Maja. Nie ma takiego miasta.
– Bizancjum?
– Tam pana nie poślę, bo tam kradną.

Stojący za mną pasażer zaczął przybliżać się jeszcze bardziej, zupełnie jakby miał zamiar przegryźć mi tętnicę. Na dodatek miałem wrażenie, że mamrocze coś o mózgach. Nagle dostrzegłem moje wybawienie, leżący na biurku kasjerki opasły tom z napisem "Расписание поездов, Варшава, Привислинский край 1905 г". To była moja szansa na zakup biletu i ocalenie mózgu, przynajmniej jeśli zapłata w carskich rublach nie okaże się koniecznością.

– A Carogród?
– Czego nie mówił tak od razu? 666 złotych się należy. Będzie bezpośredni za pół godziny ze zmianą czoła i odśpiewaniem hymnu Rumuńskiej Republiki Ludowej w Bukareszcie.

Teraz już usłyszałem wyraźnie. Móóózgiii. Jak najszybciej zapłaciłem za bilet i udałem się na peron, jednocześnie spoglądając podejrzliwie na następnego klienta, który stał za mną. Wyglądał na raczej przeciętnego Turka, takiego, co jeszcze przed chwilą pracował w hurtowni mięsa na kebaby. Szybka konsultacja z tłumaczem w telefonie rzuciła nowe światło na kwestię mózgów, wyglądało na to, że Turek chciał żebym po prostu zamknął mordę. Albo coś w ten deseń.

Gdy zająłem miejsce w przedziale, wkrótce pojawiła się też zmora podróży kolejowych – inni pasażerowie, w tym wspomniany Turek. Według naszywki na walizce nazywał się Baran Burak Takıhuy. Oprócz Takıhuya (Takegohuya?) w przedziale znalazła się też gruba kobieta, która zajmowała w zasadzie dwa miejsca oraz rumuński fan metalu, wyglądający na piętnaście do czterdziestu pięciu lat, który natychmiast założył słuchawki i odpalił metalową przeróbkę Dragostea din tei. Skąd wiem, że to? Bo zadbał o to, żeby słyszeli to wszyscy w przedziale.

Kapat bunu, dostum yoksa sana ikinçi Temeşvarda savaş veririm – stwierdził wkrótce Baran i zaczyna grzebać w walizce.

Rumun spojrzał na niego podejrzliwie, ale, zapewne tak samo jak ja, nic nie zrozumiał. Zaciekawiony postanowiłem sprawdzić, co to ma niby znaczyć. Zamknij to w szopie albo będziemy uprawiać seks z kozą w Timiszoarze. Choć mogłem coś źle usłyszeć, brzmiało groźnie, więc postanowiłem wkroczyć do akcji.

Can you turn the music down, please? – zapytałem, starając się zagłuszyć kolejny wrzask Ma-i a hi albo Ma-i a haha.
– Kurwa, nie dają nawet muzyki posłuchać – stwierdził całkiem swojsko, aczkolwiek z obcym akcentem Rumun i ściągnął słuchawki.