Nonźródła:Schody w remoncie cz. 2
Vol. 2: Uwięziony w białym raju
Czasem tak się zdarza, że ktoś coś naprawi. Zwłaszcza jeśli są to najważniejsze schody w... no, wszędzie. Zdarza się. Lecz i błędy również czasem się zdarzają. Każdemu. Niektórzy mówią, że Bóg jest nieomylny. Głupcy! Oto stoję przed wami ja, owoc największej chyba jego pomyłki. Nie dowierzam temu co się stało. Nie po tym co uczyniłem. Jakże mogłem dostać się tak po prostu do Nieba, mając krew na rękach? Tak, krew. Spadając na ziemię zabiłem kota, który akurat przyszedł na wiec. Ale to nie moja wina, że układ anatomiczny kotów uniemożliwia im patrzenie w górę! Zresztą, po co kot przychodził w ogóle na wiec polityczny? Do czego doszło, żeby koty zajmowały się polityką? Może jeszcze dać im prawa wyborcze jak szympansom w Australii? Nieważne. Tak czy inaczej trafiłem do nieba bez czyśćca. Według ziemskich kategorii znaczyło to, że jestem święty. A to dobre! Już widzę siebie w ich panteonie jako patrona alkoholików i rozpustników. Chociaż może chodziło im po prostu o uniknięcie takiego burdelu w czyśćcu jaki wywołałem ostatnio. Niezbadane są wyroki boskie, a przynajmniej zbyt skomplikowane żeby rozważać je na trzeźwo. A flaszki, podobnie jak ostatnim razem pod ręką nie ma. Nie ma!
Idę po złotych schodach prowadzony ku górze przez świętego Piotra. Zdołał wreszcie wytrzeźwieć na tyle by to zrobić. Z tego co mówił, wytrzeźwienie zajęło mu ponad tydzień i nie było wcale miłym procesem, iskrą cierpienia w raju, można rzec. Ale nie od dziś zresztą wiadomo, że pić trzeba się najpierw nauczyć. Podążamy niezmordowanie w miejsce mojego przeznaczenia. Obserwuję otoczenie. Tandetne sielskie chmury. Chce mi się z tej ich kiczowatości wręcz śmiać. Choć droga mi się dłuży nie śmiem się odezwać, gdyż święty patrząc na mnie sprawia wrażenie, jakby miał zamiar dać pokaz niekoniecznie świętego słownictwa, a być może i czynów. Idziemy więc w milczeniu ku kapiącej złotem bramie. Ostatni pożegnalny rzut oka w dół, na ziemię. Jakaś część mnie wyrywa się tam, chcąc wykonać kolejny skok. Z trudem zwalczam w sobie tę naiwną chęć. Mityczna kraina szczęśliwości jest przecież na wyciągniecie ręki. Jedynie skończony idiota rezygnowałby w takiej chwili, przekonywałem się w duchu, starając się wyobrazić sobie, co czeka mnie za tą bramą. Wyobrażałem sobie czekającą mnie wieczność w towarzystwie pięknych kobiet, wieczność polegającą na spełnianiu zachcianek i spożywaniu boskiego nektaru. Nim jednak Piotr otworzył mi drzwi postawił na schodach dziwnie znajomą tabliczkę z napisem „Schody w remoncie”. Widzę jak kawałek dalej rozpływają się w powietrzu i powoli dociera do mnie, że do Nieba mógłbym dostać się już za pierwszym razem, gdybym tylko podniósł cholerną tabliczkę. Nie potrafię powstrzymać cisnącego się na usta przekleństwa. Święty patrzy na mnie z pogardą, ale bez słowa otwiera drzwi.
Wchodzimy do środka. Pierwsze co we mnie uderza to przenikliwe zimno, zupełnie nie kojarzące się z rajskimi przyjemnościami. Stoimy w tłumie podobnych do siebie postaci w białych szatach, który nuci mało wyraźnie jakąś łacińską pieśń, może modlitwę. Patrzę na siebie. Jestem ubrany w podobny strój, dochodzę też do wniosku, że odzyskałem utracone oko. Dziwne uczucie, nie mieć, a potem nagle mieć. W oddali dostrzegam podwyższenie, na którym zasiada niewyraźna postać, otoczona uskrzydlonymi osobnikami z płonącymi mieczami przewieszonymi przez plecy. Powoli zaczynam rozumieć, że mam przed sobą Boga otoczonego aniołami. Tyle, że te przypominają raczej gestapowców niż istoty, których należałoby się spodziewać.
- – Co z tobą? Czyż nie czujesz radości z podziwiania Boskiego oblicza? – słyszę obok siebie głos świętego Piotra, który przerywa mi konstatację coraz mniej przemawiającej do mnie rzeczywistości. Staram się mu przyjrzeć bliżej. Zarośnięta gęba jak zarośnięta gęba, nieszczególnie nawet ładna. Zresztą ja nie jestem gejem, żeby się facetami zachwycać.
- – Jakoś mnie to nie zachwyca – odpowiadam dość dyplomatycznie.
– Jak nie zachwyca, jak zachwyca? – słyszę zdenerwowany głos świętego. - – A mnie nie zachwyca – stwierdzam z przekonaniem.
– Jak nie zachwyca taka emanacja dobra? – odpowiada Piotr. - – Ja tam żadnej emanacji dobra nie czuję. Właściwie to skąd wiecie, że Bóg jest dobry, skoro tylko tam siedzi i słucha? – drążę temat z pewnym rozbawieniem, widząc, że zdenerwowanie malujące się na twarzy świętego przechodzi powoli w strach.
- – Bo jest dobry! – zawahał się chwilę – Bo jego miłosierdzie trwa na wieki! I musi cię zachwycać! Bo jest powiedziane, że zachwyca. A skoro zachwyca to znaczy, że zachwyca!
- – Aha – staram się włożyć w to słowo jak najwięcej ironii. Święty Piotr zaczyna się kiwać rytmicznie w przód i w tył i tocząc pianę mamrocze bez ustanku pod nosem:
- – Jak nie zachwyca, jak zachwyca...
Staram się ignorować tę uporczywą mantrę i rozglądam się dookoła w poszukiwaniu którejkolwiek rzeczy, którą spodziewałem się znaleźć w tym dziwnym miejscu. Wszędzie tylko bezkresny tłum, jedynie za plecami dostrzegam złotą bramę strzeżoną przez dwóch aniołów o gębach przywodzących na myśl SS-manów z frontu wschodniego. Szalone miejsce pełne szalonych istot. I ani śladu alkoholu. Bynajmniej nie chcę spędzać tu wieczności. I ani chwili dłużej niż to konieczne.
Żeby w ogóle myśleć o ucieczce muszę najpierw zdobyć klucz do bramy. Niewiele myśląc odpinam go od pasa świętego Piotra, widząc, że ten jest nadal pochłonięty swoją głupią mantrą. Nikt nie protestuje, więc próbuję się oddalić. Przedzieram się przez tłum bezwolnych lalek. Zdają się one jednak napływać ciągle, powstrzymując mnie przed dotarciem gdziekolwiek. Nagle jednak docieram do... właśnie, do czego? Ciężko jest to co widzę opisać słowami. Za swoimi plecami mam śpiewających ludzi. Przede mną, nade mną i pode mną bezkresną, olśniewającą biel. Straszne, przytłaczające. Chciałoby się krzyknąć: This is Madness!, ale to bez sensu. Żaden z tych porąbańców nie zwróciłby na to uwagi. Pozostaje teraz znaleźć sposób na przedostanie się przez posterunek aniołów. Tylko jak oszukać kogoś, kto nie śpi, nie je, nie pije i w ogóle nic z życia nie ma? Próbuję więc metody na kompletnego idiotę i idę w kierunku wrót z kluczem w dłoni.
- – Gdzie, ka, leziesz? – pyta nagle jeden z aniołów, dobywając miecza.
- – Wydaje mi się, że anioł nie powinien przeklinać – odpowiadam spokojnie. Biorąc pod uwagę, że miałem za sobą wiele lat życia (pal sześć, że na dwie raty), z czego prawie połowę jako opozycyjny guru, anioł musiałby wzbić się na wyżyny inteligencji, żeby choć trochę wytrącić mnie z równowagi, o wystraszeniu już nie mówiąc.
- – A ciebie tu, ka, nie powinno być! Wypaj! – odpowiedział równie elokwentnie drugi strażnik.
- – A jeśli tego nie zrobię? – odpowiadam tym samym spokojnym tonem.
- – Wtedy będziemy musieli cię uni... ununi... unno... ka... unicestwić! – odpowiedział jąkając się jeden z moich niezwykle rozwiniętych umysłowo adwersarzy.
- – Jakoś to do mnie nie przemawia. Jesteśmy w końcu w Niebie, nie? – pytam powoli przechodząc do ataku.
- – Yhy.
- – A w Niebie mam odczuwać przyjemność, nie?
- – No.
- – A jak mogę odczuwać przyjemność, będąc do czegokolwiek zmuszany?
Oba anioły milczały przez chwilę, próbując wymyślić jakąkolwiek sensowną odpowiedź. W końcu jeden z nich wyrzuca z siebie krótkie:
- – Ja tam, ka, nie wiem.
- – Otóż jest to niemożliwe, panowie. Dlatego pozwólcie mi przejść. Inaczej nie ma dla mnie Nieba.
- – Yhy.
Odsuwają się od wrót, pozwalając mi otworzyć bramę. Zamek chrupie cicho i drzwi otwierają się same. Wychodząc na zewnątrz słyszę krzyk świętego Piotra:
- – Co wy, ka, robicie, debile jedne! Zatrzymajcie go!
Zanim do aniołów dociera co się dzieje, zdążam zamknąć drzwi. Siadam na złotych schodach, schodach do Nieba, białego raju szaleńców, pozbawionego wszelkiego sensu i finezji.
Jestem wolny. Wolny od tego wszystkiego. Uczucia tego nie zrozumie nikt, kto nie znalazł się przynajmniej w domu wariatów. Wolny od raju. Nie wiem dlaczego tak się stało, dlaczego tak jak inni nie zatraciłem swojej świadomości i nie potrafiłem znaleźć uwielbienia dla tej istoty. Pewnie to przez Czarnobyl. Albo inną Fukushimę. Niemniej do mnie widocznie należy położenie kresu szaleństwu. Niewiele myśląc wyrzucam więc złoty klucz w dal. Mimo wszystko jest mi trochę szkoda rozstania z tym przedmiotem. Tyle złota tak zmarnowane. Cóż... Nikt nie mówił, że zmienianie świata jest łatwe i przyjemne. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem w kropce. Nie chcę wracać na ziemię. Dość życia, tak jak i dość umierania. Jak na zawołanie złote schody zaczynają się zmieniać. Dość tandetnego złota, dość prostych linii. Nadchodzi czas zimnego żelaza i finezyjnych zawijasów. Po chwili mam więc przed sobą czarne spiralne schody bogato zdobione w tak przyjemne motywy jak czaszki i bluszcz cmentarny. Podnoszę się i, zostawiwszy za sobą biały raj szaleńców schodzę w nieznane. W końcu musi być jakieś przyjemne miejsce, w którym można spędzić wieczność. Może właśnie tam?
Prolog • Vol. 1 • Vol. 2 • Vol. 3 • Vol. 4 • Epilog |