Ummagumma
Ummagumma – album wtedy jeszcze psychodelicznego Pink Floyd, wydany w 1969 roku, tym samym, co niechlubne More. Zespół był już w tym czasie trochę znańszy i zdołał wybić się z UK underground, czymkolwiek by to nie było. Grali dość dobre koncerty i nagrali soundtrack, niestety chujowy, toteż byli zmuszeni wydać kolejny album, na którym się odkują. Pomysł był taki, że każdy członek zespołu dostanie 12 minut i wypełni je, jak mu się będzie żywnie podobało. Czy trzeba to komentować? Jako, że [1] ich koncerty były wyśmienite (publiczność na nich wydawała odgłosy tylko pod koniec piosenki, przez resztę czasu słuchając urzeczona. Chociaż może byli tylko naćpani...), toteż do ich awangardowych eksperymentów dołożyli 40 minut nagrane na żywo z starymi psychodelicznymi kawałkami.
Płyta pierwsza – lajw
Generalnie płyta numer jeden jest typowym psychodelicznym koncertem, jakieś tam improwizacje, krzywe dźwięki gitary, czyli coś, co każdy słyszał miliard razy, a do tego wykonanie piosenek przez zespół i wokal Gilmoura pozostawiają wiele do życzenia. Bardzo wiele. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wiele. Są tam w sumie 4 piosenki, każda po 10 minut, zgodnie z zasadą „im dłuższa piosenka, tym lepsza”, która była kultywowana przez twórców rocka progresywnego. Podsumowując, nic ciekawego.
Płyta druga - studio
Sysyphus
Sysyphus to kompozycja Ricka Wrighta, którego skrzywione pojęcie o muzyce doprowadziło do powstania tego o to potwora. Żadne radio by tego nie puściło i na dodatek nie da się baunsować... Dwanaście minut jakiegoś diabelskiego jazgotu... Nikomu nie chciałoby się tego słuchać... No i w sumie nikt tego nie robi.
Grantchester Meadows
Kawałek Rogera „Beksy” Watersa, którego w tym wypadku można pochwalić za oryginalność treści, ponieważ nie traktuje on o stracie ojca na wojnie, ma za to typowo hipisowski charakter – cały czas w tle ćwierkają ptaszki, przygrywka na gitarze, tekst natomiast opisuje idylliczne góry, doliny, rzeki i inne gówna... Na końcu jest bzyczenie muchy, co ma być niby super muzycznym majstersztykiem producentctwa muzycznego, że niby dokładnie w momencie uderzenia zmienia się piosenka. Tsa...
Several Species of Small Furry Animals Gathered Together in a Cave and Grooving with a Pict[2]
Taaaaa... Za kakofonią tych dźwięków kryje się na pewno jedno – narkotyki. I to dobry przykład, żebyście, drogie dzieci, nie brały niczego, co oferuje wam ten pan w ciemnym zaułku, nawet, jeśli wyglądałoby to na super smacznego lizaka!
The Narrow Way
Kawałek Davida Gilmoura, w którym, co dziwne, grają, durne gitarki, czy coś. Myślą, że są awangardowi, debile jedni, czarni hippisi.
The Grand Vizier's Garden Party
Piosenka perkusisty, w której pierwsze skrzypce gra perkusja... Przez praktycznie cały czas, jakieś głupie bębnienie, przez 8 minut, a kończy się jakąś durną przygrywką na flecie... Co to ma być??
Oddźwięk
Płyta jest popieprzona do imentu, a w momencie, gdy psychodela była wciąż silna nikt nie chciał słuchać ambitniejszych dźwięków, toteż nikt tego nie kupił, ani nie słuchał, ani w ogóle w żadnym radiu nie poleciała nawet sekunda z tej płyty. Co gorsze, nie spodobała się ona nawet krytykom, toteż okazała się zupełną klapą, gorszą od pierwszych dwóch płyt. Morał płynie z tego taki, że... ee... Nie wydawajcie słabych płyt, bo za nie siana nie ma.