Cover
Ten artykuł jest w edycji i kogoś właśnie osłabiło w trakcie jego pisania. Aby go nie dobić, poczekaj aż wytrzeźwieje i dokończy swoją twórczość. Jeżeli trwałoby to zbyt długo, skontaktuj się z administratorem lub z użytkownikiem o nicku RoodyAlien. |
Cover – całkowite zerżnięcie utworu muzycznego nowa aranżacja utworu muzycznego nagrywana na płytach i grana na koncertach lub jakakolwiek aranżacja utworu muzycznego wrzucona do sieci. W pierwszym przypadku działa to na takiej zasadzie, że np. jakiś podrzędny zespół znajduje sobie bardzo mało znany utwór, który jemu wydaje się fajny. Pogrywa go sobie na koncertach albo rejestruje na albumach, nie podając nawet czyj jest. Tępa publiczność nie rozpoznaje utworu (bo w końcu jest mało znany), a zespół zbiera oklaski, bo ludzie myślą, że piosenka jest ich. W drugim przypadku wygląda to tak, że np. jakiś początkujący muzyk (rzadziej kilku początkujących muzyków) znajduje sobie zajebiście popularny utwór a jego wykonanie nagrywa najtańszą kamerą internetową, z którym następnie można zapoznać się np. na YouTube. Tytuł takiej "aranżacji" składa się z pierwotnej nazwy piosenki + wyrazu cover, który ma sprawiać wrażenie, że nie jest to jednak normalnie zagrana wersja danego utworu (mająca bardzo mocno przypominać oryginał) tylko wersja, w której muzyk dodał "coś od siebie"[1].
Cover band...
...to band, który gra covery. Statystycznie każda grupa, która nie przyznaje otwarcie, że istnieje tylko po to aby trzepać kasę zaczyna jako cover band. Takie zespoły opierają swój początkowy repertuar na czymś podobnym do tego co chcieliby w przyszłości grać aż muzycy dostaną weny twórczej (zazwyczaj w związku z pierwszym kontaktem z pewnymi substancjami) albo perkusista przyprowadzi na próbę jakąś starą babę w sweterku oraz okularach i powie:
To jest moja ciocia. Uczy harmonii w szkole muzycznej, tej co jest obok kościoła i zgodziła się napisać dla nas na kilka prostych piosenek na początek. |
W przypadku ćpania wena mija wraz z zejściem (u ekstremalnych osobników: wraz z skończeniem się danej substancji). W drugim przypadku "współpraca" kończy się kiedy ciocia dowiaduje się, że wbrew przekonaniom perkusisty nie gramy ambitnych art-rockowych aranżacji pieśni Schuberta i Moniuszki a nazwa grupy w rzeczywistości wzięła się od tego, że gitarzysta chciał zaimponować jakiejś lasce, która lubi zwierzęta (dlatego nazwa grupy to Beethoven). Generalnie 90% takich kapel na graniu coverów nie tylko zaczyna ale i kończy kiedy okazuje się, że np. basiście pękła struna i nie ma funduszy na zakup nowej albo kiedy wokalistka dostaje szlaban od starych na wychodzenie z domu z powodu:
Nie będziesz się z jakimiś przestępcami po ulicach szlajała i śpiewała z nimi w jakiś melinach! Coś ty zrobiła z włosami?! Niech cię tylko matka zobaczy! |
W takich sytuacjach przeżywają tylko najsilniejsi, tj. ci, którzy potrafią zlepić kilka akordów w całość i napisać jakikolwiek sensowny (sam sens definiuje piszący) tekst. Tak kończy się żywot cover bandu i zaczyna się "kariera" normalnego bandu. Jeśli perspektyw na karierę brak a wytwórnie odrzucają dema bez odsłuchania tłumacząc się, że przez kryzys i tak nic nie będą mogli wydać normalny band może ponownie stać się cover bandem grając na weselach na umowę zlecenie (czasami takie przeobrażenie nie jest w ogóle potrzebne – na pytania klawiszowca: Kiedy zaczniemy grać ambitną muzykę i pisać własne utwory? zazwyczaj pada odpowiedź w formie pytania: Zarabiasz 200 zł na każdej imprezie i jest ci źle?).
Rodzaje coverów
Wizualne
Osoba zajmująca się takimi coverami chce jak najbardziej upodobnić się do swojego idola/idoli a dopiero na drugim miejscu stawia walory artystyczne. Kupuje ona gitarę sygnowaną nazwiskiem znanego gitarzysty nawet jeśli musi wziąć na to kredyt (zwykły Les Paul za tysiaka? nie lepiej kupić taki za 10 tysięcy, który wygląda jak ten na którym grał /?). Nagrywając covery "na potrzeby" YouTube wozi się ze swym "oryginalnym" wiosłem niesamowicie przy czym często ma na sobie koszulkę z logiem zespołu lub okładką płyty zawierającej numer, który właśnie próbuje zagrać. W ekstremalnych przypadkach człowiek taki jedzie do rodzinnego miasta idola aby kupić w tamtejszym sklepie gacie i skarpetki aby nasiąknąć (niekiedy dosłownie) atmosferą w jakiej dzieciństwo spędził np. Jimmy Page. Motto:
Nie ważne jak grasz (a nawet co grasz) bo jeśli wyglądasz jak Robby Krieger to wystarczy to aby w umysłach słuchaczy pojawiły się odpowiednie nutki, które chcesz aby słyszeli. |
Brzmieniowe
Osoba zajmująca się takimi coverami chce wydobyć ze swojego sprzętu brzmienie jak najbardziej podobne do pierwotnych nagrań studyjnych piosenki, którą próbuje coverować. Niesamowicie dba o szczegóły – nawet o sprężenia, które niezamierzenie pojawiły się na płycie, a których nie dało się wymazać. Coverzysta brzmieniowy podobnie jak wizualny kupuje instrument sygnowany bo myśli, że mają gitarę podobną do tej na jakiej grał Ritchie Blackmore będzie grał podobnie jak Ritchie Blackmore. Coverzyści tacy nie wiedzą, że najczęściej bardzo charakterystyczne dla danych piosenek brzmienia uzyskuje się nie wprost z przetworników danej gitary tylko z odpowiednich efektów gitarowych, których nie widać w profesjonalnych nagraniach wideo z koncertów a tym bardziej w teledyskach. Zamiast kupować gitarę ze 10 tysięcy wystarczy gitara za tysiąc + efekt za pół tysiąca ale nie wszyscy o tym wiedzą marnując zarobione ciężką fizyczną pracą pieniądze.
Bardziej podobne
Osoby tworzące takie covery wychodzą z założenia, że jak coverują piosenkę rockową to pewnie ich docelowi słuchacze to fani rocka. Dlatego postanawiają oni dokonać przeróbki np. dosadnego utworu hard rockowego na słodziaśny soft rock (albo odwrotnie). Efekt jest inny od zamierzonego czego dowodem są opinie słuchaczy hard i soft rocka w stylu: co to za pedalski cover (w przypadku coveru soft rockowego) albo co to za niesympatyczna przeróbka (w przypadku coveru hard rockowego).
Mniej podobne
Osoby tworzące takie covery wychodzą z założenia, że staną się sławne i uznane za błyskotliwe[2] kiedy zrobią dyskotekowy cover jakiejś sonaty albo symfonii (rzadziej odwrotnie choć za sprawą Jeffa Millsa już niejeden dres łykał piguły, bansował i wyrywał lachony w rytm techno w filharmonii) lub zaczną luzacko rapować jak to dobrze jest mieć za ziomali true norwegian black metalowców, którzy do naszych freestylów akompaniują na siedmiostrunowych elektrykach ku chwale Szatana.
Covery, które tak naprawdę nie są coverami
Covery takie wchodzą tylko i wyłącznie kiedy zamieszczamy jest gdzieś w sieci. Nie istnieją one po to aby dołączyć się do wielowiekowego dziedzictwa światowej kultury muzycznej czy nawet po to aby dostarczyć słuchaczom miłych wrażeń estetycznych – chodzi tutaj raczej o lansowanie się i to takie w najgorszym tego słowa znaczeniu. Aby taki cover „stworzyć” trzeba określić upodobania muzyczne naszych potencjalnych słuchaczy a następnie wybrać do skowerowania utwór który o którym wiemy, że za chuja go nie będą znać. Jeśli większość naszej klasy to sympatycy New Age to wybieramy np. „II Sonatę D-dur na skrzypce i fortepian op. 94bis Sergiusza Prokofiewa – część VI Rondo: Allegro con brio - Poco meno mosso - Tempo I - Poco meno mosso - Allegro con brio”. Weźmy jakiekolwiek nagranie kowerowanego utworu a potem zamieśćmy je np. na Wrzucie lub YouTube (tutaj warto opatrzyć muzykę zdjęciami naszej osoby aby było wiadomo kto jest wykonawcą). Nie zapomnijmy o odpowiednim tytule np. „Bema pamięci żałobny rapsod (oryinal song by Ania from Poland)”. Teraz możemy się lansować: spamujmy nasze psiapsiółki oraz kumpli z linkami do piosenki „naszego autorstwa”. Możliwe, że pojawią się pod nagraniem komentarze w stylu „jA TaM FfOlE DaNcE AlE MoJeMó sTaReMó sIeM PoDoBa. MóFfI, rZe mAsH GłOs zópEłNiE JaK JaKiś NiEmEn.”[3], które sprawią, że w środowisku będziemy postrzegani jako ktoś błyskotliwy, wybitny kompozytor i instrumentalista itp. Każdy będzie mówił, że mimo tego, że woli np. R&B to jednak piosenka jest całkiem fajna. Ewentualnie możemy wrzucić do sieci oryginalne nagranie jakiegoś hitu poezji śpiewanej i powiedzieć, że to nasz cover owej piosenki, lub podać się za autorów coveru nagranego przez jakiś innych muzyków – i w tych przypadkach mało kto zorientuje się jaka jest prawda.
Covery, które tylko w pewnym sensie są coverami
Jest to w sumie większość nagrań na YouTube, które w swoim tytule zawierają słowo „cover”. Zazwyczaj widać na nich ja jakiś facet gra tylko intro lub samą solówkę (jeśli nie jest zbyt trudna) z jakiejś piosenki pozostawiając irytujący niedosyt u słuchaczy oraz komentarze od tych przykrych po groźby karalne. Czasami okazuje się, że filmik taki pełni funkcję „lesson” tudzież „tutorial” (analogicznie duża część takich „lessonów” albo „tutorialów” to nic innego jak typowe covery) na których domorosły gitarzysta wyjaśnia jak zagrać cztery dźwięki z riffu ze „Smoke on the water” (jak widać nadal duża liczba osób potrzebuje przy tym pomocy) w efekcie czego filmik zawiera więcej gadania niż samego grania. Zdarza się, że filmik zawiera „twórcze” opracowanie całej piosenki a „wirtualny nauczyciel” jest tak wspaniałomyślny, że zanim przejdzie do gadania to te opracowanie wykona. Zazwyczaj kiedy struny gitary przestaną drgać a on wypowie słowa typu „Hello everyone!” i zacznie tłumaczyć jak udało mi się „tak świetnie” zagrać „tak trudną” piosenkę słuchacz zamyka przeglądarkę. Niekiedy człowiek nagrywający cover myśli, że nagrywa utwór w całości a tak naprawdę narywa cover, który tylko w pewnym sensie jest coverem. Tak jest np. z „When the Saints Go Marching In”. Niby każdy wie, że ta piosenka ma nie tylko refren ale i zwrotki lecz większość harmonijkarzy, obśliniających kupione na Allegro czy Ebayu harmonijki ustne gra tylko i wyłącznie sam refren.
Przypisy
- ↑ To "coś od siebie" to zazwyczaj struny uderzające o gryf, niezdarne przejścia między akordami albo niepewny głos tak jakby człowiek nie mógł się zdecydować czy jednak chce śpiewać czy też nie.
- ↑ Niczym Maestro Rubik...
- ↑ Z pewnych powodów warto jednak zablokować możliwość komentowania lub udostępniać nagranie tylko wybranym osobom. Niektóre komentarze mogłyby doprowadzić do utraty zaufania wśród znajomych o karze za złamanie praw autorskich nie wspominając.