Nonźródła:Pan X kontra pan Cogito

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru

X wpatrywał się w stary zegar, stojący na strychu. Dziwne jest to, że tyle rzeczy leżało tutaj przez ten cały czas. Owszem, dom w ulicy Aragorna numer 13. należał już do jego pradziadka, a on podobnie jak potomkowie, lubił kolekcjonować. W nawale płyt winylowych i starych książek, znalazł nawet starą swoją przytulankę. Brązowy miś miał już nieco wyblakłe futerko, a w środku urządziły sobie kryjówkę pajęczaki, ale wciąż był miły w dotyku. Przytuliwszy go do piersi, ruszył w ostatni nieodkryty kąt. Zostawił go na koniec, gdyż duża liczba kartonowych pudeł zajmowałaby tylko miejsce. Zrzucił kilka na podłogę i z przyjemnością wsłuchiwał się w dźwięk tłuczonego szkła, bądź innego pochodnego. Wtedy ujrzał straszny widok. Pod starusieńką szafą leżały zbielałe kości jego pradziadka. Bez wątpienia był to on, bo nikt inny nie ubrałby się w sztruksowe spodnie i zieloną marynarkę. Matka X–a mówiła, że pradziadek miał nagłe zaniki pamięci i gubił się we własnym pokoju, więc co mu strzeliło, żeby wejść na strych? Do tego miejsca, w którym nawet X potrzebował mapy? Mamusia (zacna kobieta!) twierdziła, że dziadek skoczył do rzeki, dlatego nikt nie odnalazł ciała. Gdy tylko zaskoczenie X–a opadło, zauważył, że szkielet trzyma kurczowo jakąś księgę. Zaskakująco podobną widział kiedyś u Dulimathena, ale tamta przynajmniej była zadbana. Obywatel, który miał zwyczaj rozprawiania się nad rzeczami po ich głębszym zbadaniu, wziął książkę w ręce. Kartki były pożółkłe i powodowały swędzenie skóry. X nagle poczuł gwałtowną chęć wyjścia na świeże powietrze. Zbiegł czym prędzej po schodach i znalazł się na ławeczce w ogrodzie. Teraz zapach starej książki nie męczył mu nozdrzy i mógł spokojnie zabrać się do lektury. Otworzył na środku;

Nie możemy się wydostać. Nie ma wyjścia. Zajęli most i druga salę. Frar, Loni i Nali zginęli. Czatownik z wody porwał Oina. Nie możemy sie wydostać. Zbliża sie koniec. Bębny, bębny grają w głębinach...

Ponure – pomyślał X i przekręcił kawałek dalej;

Dla wszystkich członków Wewnętrznej Partii rychłe zwycięstwo Oceanii jest po prostu aktem wiary. Zostanie osiągnięte albo przez stopniowy podbój coraz większych obszarów i związaną z tym przewagą militarną, albo przez wynalezienie nowej broni, przed którą wróg nie zdoła się zabezpieczyć.

Dość tego gadania – stwierdził X i zaczął kartkować dalej, aż znalazł coś z obrazkami. „Pan Cogito” głosił tytuł rozdziału.

Wielu zastanawia się wciąż, czy pan Cogito istnieje. Nie ma jednoznacznych dowodów na to, ale możemy uznać że żył, bądź żyje nadal. Jedna z legend mówi, że zyskał nieśmiertelność, dzięki radom niejakiego Zbigniewa Herberta.

To brzmi ciekawie – X popatrzył się jeszcze na obrazek i zamknął książkę. Osoba na obrazie była szczupła, miała czarne włosy przyprószone siwizną i przyjazny wzrok. Obywatel znalazł nagle nowy cel w życiu – odrodzenie wielkiego pana Cogito. Jego nazwisko kojarzyło mu się z jakąś serią wierszy, którymi katowano go w gimnazjum. Miały, o ile pamięć go nie myliła, przesłanie moralno–etyczno–filozoficzne. Nienawidził takich potworków. X zawsze wolał przeczytać książkę Dick'a, albo Lema. Pan Cogito był już legendą, ale Obywatel wiedział jak wskrzeszać legendy, lub chociaż ich tajemnicze echa z przeszłości. Było to doświadczenie bardzo pouczające.

Zamówił taksówkę (bo samochód był w naprawie), nakarmił papużkę Punię i zamknął dom. Gdy taryfa nadjechała, postanowił pojechać do brata do szpitala. Starszy X był chirurgiem i nie wyjechał jeszcze z kraju, gdyż władze zabrały mu paszport za fałszowanie różnych dokumentów. Samochód przyjechał na miejsce w ciągu chwili. Gdy X wysiadał, wyciągnął banknot i dał go kierowcy;

– Reszty nie trzeba – powiedział dobrodusznie.
– Dobrze eee... ale tu jest za mało – rzekł kierowca, jednak X–a już tu nie było.

Chirurg wyszedł zmęczony z sali operacyjnej na korytarz. Otarł spocone czoło i odetchnął z ulgą. Przejrzał się w szybie, przygładził grzywkę. Zrobił szeroki uśmiech do swojego odbicia, po czym zaczął prawić sobie pochlebstwa. Podbiegła do niego jedna z pielęgniarek:

– Dzień dobry! Jak tam operacja? – zapytała.
– Operacja? Myślałem, że robimy sekcję zwłok... – zastanowił się głęboko i przestał macać swoje loczki.

Spojrzał na karty pacjentów i stwierdził, że znów je ktoś poprzestawiał. Cholerne żarty studentów! To już drugi przypadek w tym miesiącu. Nic dziwnego, że służba zdrowia stoi na krawędzi, skoro na studia medyczne trafia tak niezdyscyplinowana młodzież. W tym momencie przybiegł jego młodszy brat:

– Czołem starszy! – powiedział X.
– Witaj! Co cię do mnie sprowadza? – odpowiedział Starszy X ściskając dłoń brata.
– Potrzebuję wskazówek...

Po czym opowiedział mu o chęci poszukania pana Cogito. Lekarz wyraźnie się zmartwił:

– Obawiam się, że nie będę mógł ci pomóc. Cogito prawdopodobnie nie żyje. Jednak możliwe, że będziesz mógł go przyzwać. Postaraj się użyć czaru Graham Vekt warunek drugi. – wyrecytował na jednym tchu.

Potem zamarł i zatkał usta. W oczach zabłysły mu łzy.

– To nie były moje słowa – wymamrotał. – Ktoś powiedział je moimi ustami!

X wybiegł natychmiast, nawet nie pożegnawszy swojego brata. Starszy X zaklął i zajął się sprawdzaniem poprawności reszty kart pacjentów.

Obywatel nie znał się zbytnio na prawie, więc nie był pewien ile lat więzienia może dostać za włamanie się do zabytkowego zamku. W każdym razie to miejsce idealnie pasowało na przeprowadzenie okultystycznego rytuału. Na środku narysował oktogram (pomarańczową farbą, bo czerwona się skończyła) i w każdym rogu figury ustawił świeczki zrobione z tłuszczu ludzkiego (przynajmniej tak zapewniali w sklepie). X otworzył księgę Uniwersalny okultyzm XXI wieku i rozpoczął inkantację. Po piętnastu minutach coś się zaczęło dziać. Komnatę wypełnił szary, gryzący dym. W pewnym momencie błysnęło, a na środku sali pojawił się chudy mężczyzna. Miał zmarszczki, lekko odstające uszy i kwadratową szczękę. Był wysoki, ubrany w garnitur. Wyglądał nieco starzej niż na obrazku, ale jednak dałoby się go rozpoznać w tłumie. Cogito rozglądnął się po sali i zaczął mówić:

– Komnata, niczym umysł nasz ograniczony, bezlotny i niedoskonały. Jak więzienie co sami sobie wybudowaliśmy...
– Udało mi się... – szepnął X – UDAŁO MI SIĘ!

Cogito spojrzał na swojego przyzywacza, po czym zaśmiał się okrutnie i uderzył X–a w skroń czymś, co mogło być obuchem. Obywatel zatoczył się z bólu i oparł o ścianę. Usłyszał tylko kroki odbijające się echem w korytarzach i okrzyki; wolność jest błogosławieństwem! Nagle z bocznej ściany pomieszczenia wyjechał monitor. X zobaczył w nim znajomą postać.

– No to narobiłeś X – powiedział grobowym głosem exmleczarz Jigsaw.
– Niestety... znowu... – szepnął X, masując swoją skroń. – Myślałem, że będzie to inaczej wyglądać.
– Myliłeś się, właśnie dlatego Cogito został umieszczony w innym wymiarze – zza mordercy ktoś zajęczał, tuż za nim leżało kilka ciał. – Cogito JEST niebezpieczny. Tylko Herbert mógł go przystopować, a od kiedy poety nie ma...
– Masz jakieś wskazówki? – spytał błagalnie X. Z cudem powstrzymywał wymioty, gdy tylko zobaczył, co Jigsaw robi ze swoimi ofiarami.
– Musisz go unieszkodliwić, to jedyny sposób... – rzekł twardo Jigsaw i widząc minę X–a, zasłonił swoim ciałem resztę pokoju. – Sam nie wiem jak, ale wierzę, że uda ci się. – taki ton głosu seryjnego mordercy był niezbyt szczery.

W gazetach wciąż podawano wiadomości o Cogicie. Wprowadzał niezdrową fascynację, mimo że już na drugi dzień zniszczył kilka budynków w Polsce, oraz uszkodził Pałac Kultury. Do tego mówił wierszami o treści filozoficznej. X od pewnego czasu analizował drogę jego wędrówki i określił prawdopodobne miejsce jego pobytu. Musiał za wszelką cenę go powstrzymać, lub sumienie nie dałoby mu spokoju – bowiem to on sam go przyzwał. Tajemnicę stanowił cel wędrówki Pana Cogito. Zwykle spokojny dżentelmen z bagażem pytań filozoficznych. Do tego podróżnik. Nie pasował do szaleńca, który za pomocą czarnej magii terroryzuje średniej wielkości kraj. Być może podczas rytuału przyzwania doszło do wypadku i Cogito oszalał? A może jednak Jigsaw miał rację? Może filozof w skorupie szarego obywatela zawsze był psychopatą i X nieopatrznie uwolnił go z więzienia. Zresztą Lara Croft też miała kiedyś podobne problemy. Różnica jednak między Larą a X–em była zasadnicza – w rzeczywistym świecie nie ma opcji „Save Game”.

Do planowanej zasadzki miał jeszcze trochę czasu, więc postanowił nawiedzić grób Zbigniewa Herberta. Do transportu użył jednośladowego ścigacza, który przypominał motor, ale miał dużo więcej bajerów i był o wiele szybszy. Warszawa była przeludniona jak zawsze, ale ścigacz X–a dysponował tzw. zaginaczem czasoprzestrzeni, na który składała się syrena policyjna i klakson. Wszyscy posłusznie zjeżdżali mu z drogi. Cmentarz Powązkowski był pusty, jeśli nie liczyć zmarłych. Panowała tam atmosfera, przez którą X wysilił się do zdjęcia swego kapelusza z szerokim rondem. Grób Herberta znalazł po godzinie i stwierdził, iż ktoś już przy nim się znajduje. Był to ponuro wyglądający mężczyzna, łysiejący, z przygnębionym wyrazem twarzy. Miał na sobie garnitur, w lewej ręce trzymał teczkę, a w prawej znajdował się karton mleka, z którego mężczyzna co chwilę pił. Zauważył przybysza, ale nie zareagował. X stanął przed grobem i zaczął zastanawiać się nad sensem tej czynności. Po chwili przyszła rudowłosa kobieta, która trzymała reklamówkę z pączkami. Jej mina, oraz ubranie świadczyły, że zajmuje się tym samym co ów tajemniczy mężczyzna.

– I co Murderer? – zapytała. – Wciąż nic?
– Tak – sapnął Murderer. – Od dziesięciu lat nic nie powiedział. Sądzę, że powinniśmy już przestać, agentko Czaszko.

Czaszka energicznie zaprzeczyła i odrzekła z entuzjazmem;

– Na pewno znajdziemy na niego haka! Jestem pewna, że współpracował z UB!
– A może on rzeczywiście jest już martwy... – zwątpił agent Murderer.

X westchnął i pozbył się wszelkich iluzji, jakoby agentura rządowa była inteligentna. Chociaż lojalności nie można im odmówić.

– Musimy na jutro złożyć raport, agencie Murderer – powiedziała po chwili Czaszka.
– Może dodamy trochę... malwersacji? – zaproponował cicho łysiejący agent. – Może powiemy, że ziemia lekko zadygotała... czy coś w tym stylu...?

Wtem niebo pokryły burzowe chmury i chmara ptactwa zaczęła odlatywać w jednym kierunku. X wiedział co to oznacza, więc ukrył się za masywnym grobowcem i czekał. Gdzieś w oddali strzelił piorun. Wówczas ktoś przybył. Powietrze wokół zgęstniało, oraz pojawiły się pomniejsze wyładowania elektryczne.

– Oto przybyłem... – powiedział ponury głos.
– Ratunku! – krzyknął odruchowo agent Murderer.
– Krzyk... Kłopot polega na tym, że krzyk wymyka się formie – Cogito podszedł do agentów. – Jest uboższy od głosu, który wznosi się i upada.

Czaszka i Murderer wyciągnęli broń, ale nie zdążyli jej użyć. Cogito pstryknął palcami i agenci wyparowali. X przywarł głową do marmurowego grobu, po czym zamknął oczy. Co on najlepszego zrobił? Demoniczny filozof zmienił swoje oblicze – jego twarz zyskała ostrzejszy wygląd. Mężczyzna podszedł do grobu Herberta, a następnie odetchnął głęboko.

– Minęło lat już wiele, mistrzu – szepnął do siebie. – Przeżył jednak lepszy, czyż nie? Życie jest bezustanną walką, a ja ocalałem nie po to żeby żyć. Chcę dać świadectwo własnej potęgi! I oczywiście ty będziesz miał w to własny wkład, bo nikt inny nie dał mi edukacji na twoim poziomie.

Wzniósł się w powietrze i poleciał dalej, ciągnąc za sobą cienistą aurę. Obywatel X wstał zza grobu. Spojrzał na leżące na ziemi ubrania agentów, a potem zwrócił wzrok w stronę odlatującego Pana Cogito. Następnie wziął łopatę leżącą w pobliżu i począł rozkopywać grób Herberta. W końcu coś zachrzęściło. Natrafił na metalową trumnę. Zeskoczył w dół, po czym otworzył jej wieko. Znalazł tam złoty miecz, co było zgodne z jego oczekiwaniami. Herbert bowiem nie umarł, a X miał pewność, że już go kiedyś spotkał. Przypomniał sobie o tym w czasie krótkiego przebłysku pamięci.

5 lat wcześniej...

A więc otwieram czternaste spotkanie miłośników poezji polskiej – mówił monotonnym głosem starszy jegomość. Siedemnaście osób nadstawiło uszu, aby wsłuchać się w mowę staruszka. Wtem drzwi otworzyły się trzaski i do środka wpadł X ze swoim przyjacielem–wilkołakiem Brutusem, który jeszcze wtedy miał ludzką formę.

– Stać! – krzyknął Obywatel. – Pomiędzy wami jest Pożeracz Snów.

Zebrani popatrzyli się na siebie znudzeni, gdy jeden z nich wstał raptownie. Była to kobieta.

– Nigdy mnie nie dostaniecie! – krzyknęła.

Rzuciła stołem za pomocą mocy umysłu, uderzając w Brutusa i miażdżąc jego twarz. X natychmiast ruszył za nią w pościg. Wyciągnął pistolet na ładunki paraliżujące, jednak w biegu nie mógł dobrze wycelować. Pobiegła w stronę parku, gdzie znajdowali się akurat wagarowicze, oraz nauczyciele ich łapiący. Miała nadzieje go zgubić, ale poważnie się pomyliła. X był szybki. Nie przewidział tylko, że może zrobić sobie na niego zasadzkę. Coś chwyciło go za tył głowy. Poczuł jak coś zimnego spływa po włosach. Kobieta zaczęła się śmiać, lecz ta radość była przedwczesna. Oto niby z ziemi wyłonił się podstarzały mężczyzna z teczką w granatowym płaszczu. Zamachnął się i aktówką uderzył uciekinierkę w skroń. Gdy ta padła zemdlona, podał dłoń X–owi, aby pomóc mu wstać.

– Dziękuję bardzo za pomoc – wyszeptał agent, a następnie spojrzał w twarz tajemniczego jegomościa.
– Zaraz... czy pan nie jest... – zaczął, ale mężczyzna mu przerwał.
– Tak, jestem nim – przytaknął. – Jednak mam nadzieję, iż pozostanie to między nami.

Po czym odszedł, a na odchodne rzucił: – Zawsze będę stał na straży ludzkości.

Present days...

X leżał na dachu i wpatrywał się przez lornetkę w okna przeciwległego budynku. Krzyki z niego dochodzące, mówiły o rozeźlonym Cogicie, który rozprawiał się z twórcami „niezależnej” gazety. Obywatel wstał, otrzepał się ze śniegu, po czym wyciągnął miecz zza pasa. Stanął przy paralotni. Będzie miał tylko jedną szansę, aby zakończyć to całe zamieszanie.

Po chwili z budynku przez wybite okno wyleciał z krzykiem naczelny. Obywatel chwycił za lotnię i skoczył z dachu. Początkowo zanurkował w dół, ale zaraz odzyskał panowanie nad wiatrem. W oknie zobaczył Cogito, który właśnie polewał benzyną prasowe komputery. X przeskoczył przez wybitą szybę. Wyciągnął miecz, skierował w stronę filozofa, potem rzucił się na niego. Cogito jednak odwrócił się raptownie i sparował cios dłonią. Zaśmiał się okrutnie. Miotnął w X–a kulą ognia, lecz ten uchylił się w odpowiednim momencie. Demon wysunął z rękawa katanę. Skrzyżowali ostrza. Jednak złoty miecz miał wyraźną przewagę nad srebrzystą bronią Cogita. Wówczas czarnoksiężnik pchnął agenta przez okno. X zdołał go chwycić, więc razem polecieli w dół. Ulica zbliżała się niebezpiecznie szybko, gdy coś złapało Obywatela w pasie. Cogito do końca patrzył na X–a wzrokiem pełnym nienawiści. Bohater zorientował się, że trzyma go najprawdziwszy gryf – ze srebrzystymi piórami oraz masywnym dziobem. Ujeżdżał go sam Zbigniew Herbert.

Stanęli razem nad roztrzaskanymi zwłokami pana Cogito. Mimo upadku, filozof wciąż posiadał naturalną pozę zwycięzcy i zdobywcy.

– Oto jak szybko odchodzą wielcy – szepnął Herbert. – Był moim najwybitniejszym uczniem, niestety żądał zbyt dużo. Oszalał przez swoje namiętności. Nie wiem, gdzie podział się jego zmysł filozofii, który tak długo pielęgnował. Żegnaj, nigdy cię nie zapomnę!

X przytaknął w milczeniu.

Nad Cogitem szumiały brzozy...

Zobacz też[edytuj • edytuj kod]

Ślizgać się po kartach jak po tafli wody...
muskając rzeczywistość jak najrzadziej da się...
Z archiwum Nonksiążek,
skarbnicy darmowych, aczkolwiek całkowicie nonsensownych, tekstów: