Wojna o krowę
Wojna o krowę | |
---|---|
Białogardzkie oddziały pancerne szturmujące Świdninę, rok 1469, koloryzowane. | |
Konflikt | Walka o przedstawiciela gatunku Bos taurus taurus |
Data | 15 lipca 1469 |
Miejsce | wieś o dumnej nazwie Długie |
Wynik | zaskakująca a zarazem druzgocąca porażka Białogardzian |
Strony | |
|
|
Dowódcy | |
|
|
Siły | |
|
|
Straty | |
|
Z tego, co piszą kronikarze, to:
|
Wojna o krowę – jedna z najkrwawszych wojen ukazująca i potwierdzająca nonsens wojny, stawiana na równi z konfliktami jej pokroju, zaliczana do zbrodni przeciwko ludzkości i wszelakiego bydła. Wydarzenie to było jednym z głównych powodów, dla których ustanowiono między innymi: Konwencje Genewskie, Konwencje Haskie, a nawet Protokół Montrealski. Historycy dostrzegają w tym konflikcie inspiracje dla wojny Dwóch Róż, a nawet samej rewolucji francuskiej, październikowej oraz powstania tambowskiego.
O co poszło
Prolog
Historia miast Schivelbein (pol. Świdwin) i Belgardt (Białogard) nie była za ciekawa. Obydwa miasta były do siebie wrogo nastawione od zarania dziejów. Nie rozpisując się jednak za bardzo wszystko zaczęło się mroźną zimą roku pańskiego 1468. Otóż wtedy jeden z mieszkańców malutkiej osady Nemmin (pol. Niemierzyno) miał problem z przezimowaniem swojej ukochanej krasuli. Postanowił więc on w zamian za opiekę przekazać ją swojemu przyjacielowi z Białogardu. Ten karmił zwierzę i dbał o nie jak o swoje własne, a przy tym czerpał korzyści w postaci świeżego mleka. Do mlecznego napoju przyzwyczaił się jednak zbyt mocno i gdy wiosną następnego roku prawowity właściciel krowy wrócił po swoją pociechę, to spotkał się ze stanowczą odmową. Na nic zdały się prośby i błagania. Chciwy białogardzianin ani myślał o zwróceniu zwierzęcia. Przyjaźń między mężczyznami skończyła się, a do głosu doszły dawne zatargi.
Niemierzynianin wrócił wściekły do domu. Jako, że był bardzo przywiązany do swojej krowy, postanowił działać jak najszybciej. Następnego dnia poszedł do Świdwina, aby poskarżyć się swoim przyjaciołom. Świdwinianie, którzy od dłuższego czasu byli skłóceni z mieszkańcami Białogardu, zgodzili się mu pomóc. Kilka dni później, pod osłoną nocy, wdarli się do białogardzkiego gospodarstwa i zwierzę zabrali.
Białogardzianin nie mógł takiej zniewagi puścić płazem. Do jego uszu dotarła wiadomość, że za uprowadzeniem stoją świdwinianie. Zwołał szybko kilku miejscowych dresiarzy i wkrótce zjawili się u „porywaczy” z zamiarem odbicia krasuli. Jednakże wrócili oni do domu nie z jedną, a z całym stadem bydła. Zdawał sobie sprawę, że nie może teraz kimać spokojnie. Spodziewał się odwetu, więc razem ze swoimi pomocnikami, uzbrojeni w widły i kosy dzień i noc pilnowali swojego nowego dobytku.
A dalej…
…poszło jak z płatka. Najpierw świdwnianie udali się złożyć skargę do siedziby tamtejszego landwójta Jakoba von Polenz, który postanowił pomóc swoim mieszkańcom. Najpierw spróbował po dobroci. Udał się więc do Białogardu, aby złożyć wizytę miejscowemu wójtowi Karstenowi von Wopersnow (znanego też jako Krzychu z Oparzna), rezydującego w białogardzkim zamku, i upomniał się o interwencję w sprawie skradzionego mienia. Wzajemna wrogość dwóch wójtów była powszechnie znana w okolicy, więc von Polenza nie zdziwił fakt, że von Wopersnow zaproponował mu, aby poszedł tam, gdzie pieprz rośnie. Nawet namowy jego żony Elisabeth na nic się zdały. Landwójt Świdwina odjechał z Białogardu z pustymi rękoma, a Karsten von Wopersnow niewzruszony wrócił do swoich obowiązków…
Skoro nie udało się po dobroci, trzeba było sprawę załatwić siłą. Jakob von Polenz wydał więc dekret, w myśl którego wszystkie skradzione w okolicach Świdwina krowy mają wrócić do prawowitych właścicieli. Chętnych do wykonania tego zadania nie brakowało. Szybko zgłosiło się kilkunastu mieszczan. Przed zapadnięciem zmroku uzbrojeni ruszyli w stronę Białogardu. Po dotarciu na miejsce było zbyt ciemno, by zorientować się, które krowy pochodzą ze Świdwina – postanowiono więc zabrać wszystkie, które napotkano w białogardzkich gospodarstwach. Gdy ochotnicy wrócili do miasta, okazało się, że krów przyprowadzono znacznie więcej niż wcześniej utracono. Nadwyżkę bydła potraktowano jako zadośćuczynienie za poniesione straty. Tymczasem napięcie pomiędzy dwoma miastami sięgnęło zenitu. Decyzja von Polenza była słuszna, jednak bardzo ryzykowna.
Później sprawa zrobiła się gorąca, tak gorąca, że temperatura kuli ziemskiej miała wzrosnąć o około 0,8 stopnia Celsjusza i zapoczątkować przedwcześnie globalne ocieplenie.
Naprzód! Ku naszym stadom!
Wieści na temat tego wydarzenia szybko dotarła do uszu wójta Białogardu. Gniew Karstena von Wopersnow był przeogromny. Biegał zdenerwowany po całym zamku wywracając każdy stół, jaki napotkał. Po krótkim czasie, za namową swej żony, uspokoił się i stwierdził, że honor białogardzian jest ważniejszy niż decyzja tego gnoja landwójta Świdwina, po czym ogłosił masową mobilizację. Każdy mężczyzna (niezależnie od swojego statusu społecznego) zdolny do noszenia broni miał obowiązek stawić się pod komendę von Wopersnowa. Rycerze przybyli uzbrojeni w swoje najlepsze miecze. Chłopi zabrali z chałup wszystko to, co mogło im posłużyć jako broń. Widły, kosy i cepy miały wspomóc białogardzkie rycerstwo w walce ze świdwinianami o odzyskanie honoru.
O brzasku w środę, 15 lipca 1469 roku, z takie pół tysiąca uzbrojonych mężczyzn wyruszyło na południowy wschód, w kierunku Nowej Marchii. Cel był jasny – pokonać wroga i odebrać krowy.
Po kilku godzinach maszerującą armię z Białogardu wypatrzyli świdwińscy snajperzy. Szybko powiadomiono Jakoba von Polenza o zbliżającym się zagrożeniu. Dla wszystkich stało się jasne, że bitwa będzie nieunikniona. Landwójt wydał rozkaz błyskawicznego uformowania oddziału obronnego, nad którym dowództwo objął jego syn Christoph, tym samym awansując go na feldmarszałka, a także ustawienia obrony przeciwlotniczej na wypadek ostrzału artyleryjskiego w postaci katapultowanych głazów. Aby nie narażać mieszkających w Świdwinie kobiet i dzieci postanowiono, że atak białogardzian należy odeprzeć jak najdalej od murów miasta. Do obrony Świdwina zgłosili się wszyscy mężczyźni. Źródła nie podają jednak ile liczyła pośpiesznie zebrana armia. Wiadomo jedynie, że tak jak w przypadku najeźdźców, także oddział Christopha von Polenza składał się zarówno z rycerzy i mieszczan, jak i ze zwykłych chłopów i parobków. Nie było już odwrotu, świdwinianie zawołali dumnie razem Deus Vult! i wyruszyli naprzeciw Białogardzianom.
Działania zbrojne
Dwa oddziały stanęły naprzeciw siebie około południa, w miejscu gdzie przebiegała granica Brandenburgii i Pomorza – na wrzosowiskach, znajdującymi się pomiędzy miejscowościami Alt Schlage (Sława) i Ziezeneff (Cieszeniewo).
Zachowane źródła milczą na temat tego, jak wyglądał bój. Wiadomo jedynie, że bitwa toczona w upalny, letni dzień trwała 3 godziny, 47 minut, 16 sekund i 86 setnych sekundy oraz że zakończyła się całkowitą klęską białogardzkich najeźdźców. Są jednak też i tacy, którzy twierdzą, że było dokładnie na odwrót. Wiadomo również z zapisków nieznanego autora, że w północnych rejonach walk miało zabraknąć amunicji do muszkietów, co zadecydowało o porażce. Na pewno do zwycięstwa świdwinian przyczynił się Christoph von Polenz, 20-letni rycerz słynący z alkoholizmu odwagi.
Epilog
Kiedy bitwa się zakończyła odkryto, że na polu walki zostało tylko 300 trupów, 100 żywych, 50 wozów z zapasami oraz sztandar. Wódkę z zapasów wypito, a jeńców zabrano zaś do pewnej wieży mającej rolę więzienia. Wzięci w niewole mieli tam już przesiedzieć do końca swoich dni, albowiem ktoś z świdwinian zapomniał wpaść na pomysł, żeby karmić uwięzionych. Rozkazem Jakoba von Polenza pojmani mieli pozostać w wieży dopóki nie zostanie za nich zapłacony okup. Zapłata za uwięzionych białogardzian nigdy jednak nie wpłynęła. Tutaj warto zaznaczyć, że takie traktowanie jeńców wojennych zostało potępione w Genewie 22 sierpnia 1864 roku. Zdobyczny zaś sztandar zawieszono w tamtejszym kościele, gdzie to miał wisieć aż do 1689 roku, kiedy to miał spłonąć w wielkim pożarze miasta. Prokuratura umorzyła postępowanie w tej sprawie, jednakże nie wyklucza się, że za podpaleniem miały stać jakieś osoby postronne (czyt. dresy z Białogardu).
Skutki wojny
Generalnie rzecz biorąc, to o wojnie wszyscy zapomnieli. Jedynie nieliczni przekazywali pamięć o tym mrocznym w dziejach świata wydarzeniu następnym pokoleniom. Mijały dni, miesiące, lata, stulecia. Życie toczyło się dalej, jedzono, pito, fajki palono. I tak już zapewne by pozostało do Dnia Sądnego, gdyby nie fakt, że pewien człowiek, niejaki Leon Zdanowicz w 1969 roku, 500 lat po wojnie, postanowił zainicjować imprezę o nazwie „Bitwa o krowę”. Od tamtej pory, rok w rok, organizowane są zawody między Świdwinem a Białogardem. Mieszkańcy mają rywalizować w konkurencjach nawiązujących do tego, co robili ich prapradziadkowie – strzelanie z łuku, ścinanie toporem głów, rzut toporem do celu i wiele innych. Zwycięzca na okres roku wchodzi w posiadanie krowich rogów. Całą zabawę i folklor kończy uczta – trunków dostarcza Świdwin, zaś wołowiny – Białogard.