Nonźródła:Klub używanych bohaterów

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru
Medal.svg
Bohaterowie.JPG

Valhalla – deliverance
Why've you ever forgotten me?

Blind Guardian, Valhalla.

Wędrując poprzez mroczne otchłanie świadomości, prześlizgując się po tafli szaleństwa pośród tysięcy innych jaźni… Wyplułem z płuc słoną morską wodę. Udało mi się przeżyć. Po raz kolejny.

Słodkie, wspaniałe powietrze znów zagościło w moich płucach. Leżałem w mokrym piasku, obmywany przez fale. Woda była przyjemnie ciepła. Ale jak właściwie się tu znalazłem? Nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć żebym chociaż zbliżał się do wody o pływaniu nie mówiąc. Zresztą w ogóle niewiele pamiętałem, jedynie pojedyncze obrazy ze swojego życia, które z trudem mogłem połączyć w logiczną całość.

Otworzyłem oczy. Odkryłem, że cokolwiek przyczyniło się do mojego fatalnego położenia pozbawiło mnie też dobytku, z większością ubrań włącznie. Na szczęście jednak pozostały mi te wystarczające do zakrycia najistotniejszych części ciała. Zresztą przy panujących tu temperaturach nie było potrzebne specjalnie więcej. Czyżbym więc miał być tylko zwykłą ofiarą, która przeceniła swoje umiejętności pływackie, a częściowa amnezja byłaby tylko skutkiem zbyt długiego przebywania pod wodą? Tajemniczy głos w mojej głowie podpowiadał, że wyjaśnienie zdecydowanie nie jest takie proste. Nakazał mi przy tym niezwłoczne poszukiwanie odpowiedzi.

Podniosłem się więc z piasku. Odgarnąłem z twarzy jasne włosy i rozejrzałem się dookoła. W oddali, gdzie plaża spotykała się z lasem tlił się ogień, wokół którego siedziała najdziwniejsza kompania jaką w życiu widziałem. Pierwszym z obozowiczów był wielki, czarnowłosy osiłek ubrany tylko w przepaskę biodrową i przewieszony przez ramię pas, przy którym miał zawieszony dwuręczny miecz, zbyt ogromny dla normalnego człowieka. Drugim zaś był siwy starzec o złowieszczej twarzy ubrany w czarną szatę, mag albo inny ksiądz. Trzecim i ostatnim z nich był szpiczastouchy blondyn uzbrojony w łuk i krótki miecz. Nie zwracali na mnie uwagi. Albo po prostu czekali aż podejdę bliżej, gdyż zdawali sobie sprawę, że chcąc wydostać się z otoczonej wzniesieniami plaży będę musiał iść w ich stronę.

Chcąc nie chcąc ruszyłem w ich stronę w nadziei, że najpierw będą zadawać pytania a dopiero potem strzelać. Kiedy znalazłem się w odległości kilku metrów od nich wielki wojownik powiedział:

– Nowa twarz! – Uśmiechnął się, ale w jego szarych oczach nie dostrzegłem śladu przyjaznych uczuć.
– W rzeczy samej. Nazywam się Stanisław Dien – przedstawiłem się. – Czy mogą mi panowie powiedzieć gdzie jesteśmy?

Niestety nie doczekałem się odpowiedzi. Zamiast tego, starzec w czerni poderwał się z pniaka, na którym dotychczas siedział i podszedł w moją stronę:

– Te oczy, ten głos! – powiedział zachrypniętym głosem, a następnie zaszedł mnie od tyłu i szarpnął gwałtownie. – Ten pieprzyk za lewym uchem! To wybraniec! – krzyknął z namaszczeniem.
– Chwileczkę, jaki wybraniec? O co tu w ogóle chodzi? – odpowiedziałem wyrywając się z uścisku starca.
– Spokojnie, panowie – odezwał się elfi myśliwy. – Wygląda na to, że nasz nowy przyjaciel jest nieuświadomiony.
– Hmm… tak, to się czasem zdarza, gdy pisarz porzuci dzieło nie wydane – stwierdził dziad siadając z powrotem na pniaku. O czym on mówił? Jaki znowu pisarz? Czyżbym trafił na przedstawicieli jakiejś dziwacznej sekty? – Posłuchaj mnie uważnie, chłopcze. Albo może najpierw lepiej usiądź. To co za chwile usłyszysz może być dla ciebie bardzo trudne.

Jak do tej pory trudne było oczekiwanie na upragnione wyjaśnienia, więc natychmiast wykonałem polecenie starca w nadziei, że wreszcie przejdzie on do sedna sprawy.

– Jesteś w miejscu, do którego trafiają… Nie, to zły początek. Najpierw należałoby postawić sobie pytanie czym jest akt stworzenia? Czy jedynie Bóg może być stwórcą? Nie, a wręcz jak się okazuje niestety nie. Każda myśl jest twórcza, nieważne czy pochodząca od nieśmiertelnego czy śmiertelnika. Zwykły człowiek, pisarz, programista czy malarz może zatem stworzyć, choć tylko w sensie urojonym, byt obdarzony własną świadomością. Jak się jednak zapewne domyślasz na poziomie myśli byt urojony i realny, fakt i fantazja istnieją w jednej płaszczyźnie i mogą się przenikać. Byty urojone żyją dzięki wyobraźni swoich stwórców nabierając przy tym realnych kształtów w urojonym, choć posiadającym określone, ale niestałe parametry fizyczne świecie. Gdy ten twór zostaje przeniesiony na nośnik materialny zaczyna żyć w ukonstytuowanej, twardej materii ułomnego linearnego świata, podążając wyznaczoną mu przez twórcę ścieżką. Jednak najgorszą rzeczą jest, gdy autor porzuca dzieło. Wtedy bohater opowieści zostaje skazany na wieczne powtarzanie tej samej historii. Bez końca. Musi jednak istnieć miejsce, w którym może odbywać swoją kolistą podróż, zabijając z dawna martwych, lecz ciągle odradzających się wrogów, rozwiązywać wiecznie te same zagadki. Podsumowując to właśnie to miejsce – wyrzucił z siebie jednym tchem starzec.

Milczałem dość długo próbując dojść co właściwie miał na myśli. Kiedy jednak uchwyciłem sens jego wypowiedzi serce podeszło mi do gardła. Miałbym być jedynie tworem czyjejś chorej wyobraźni, poruszającym się po paranoicznym, wirtualnym świecie, skazany na odgrywanie tego samego scenariusza?

– Niestety, tak to właśnie wygląda – westchnął, zupełnie jakby odgadł moje myśli.
– Ale wy jakoś zdołaliście wyzwolić się z tego kieratu. Powiedzcie jak i ja mogę to zrobić! – odpowiedziałem. Przerażenie odebrało mi zdolność do racjonalnego myślenia. Ogarnęła mnie jedynie potrzeba uniknięcia okropnego losu.
– Oczywiście można to osiągnąć, ale to możliwość dostępna tylko wybranym. W najgorszej sytuacji są ci, których przygody nie zostały wydane, gdyż nie wiedzą nawet dokąd trafili. Nieco lepiej mają ci, którzy trafili do czytelników, ale nie zdobyli wielkiej popularności. Przynajmniej znają swoją rolę do odegrania. Wyżej jest elita o wielkiej popularności, świadoma swojego losu. Niestety niewielu z nich ma odwagę wyrwać się ze schematów – odpowiedział elf. – To naprawdę straszne oglądać jak jeden z twoich przyjaciół po raz siedemnasty wyrusza na morderczą wyprawę do Mordoru, żeby zniszczyć pierścień. Podejrzewamy, że cała ta klasyfikacja opiera się na ilości czytelników. Gdy jest odpowiednio duża ich wyobrażenia na temat danej postaci sumują się aż w końcu przybierają one wielowymiarową formę obdarzoną wolną wolą. I jest jeszcze wybraniec, istota, której historia ma zostać spisana dopiero w tym świecie.
– Rozumiem zatem, że mam do czynienia z elitą elit – stwierdziłem kwaśno, próbując odnaleźć się w nowej sytuacji. Jak na razie bez większych osiągnięć. – Z kim dokładnie mam przyjemność?
– Jestem Conan, barbarzyńca z Cymmerii – odezwał się wielki wojownik.
– Ja zaś nazywam się Xardas. Nekromanta i sługa Beliara – odrzekł starzec.
– A ja jestem Legolas – rzekł elfi myśliwy.
– Zatem witam panów.
– Ale co uczynisz, żeby zmienić nasz straszny los, wybrańcze? – zapytał z nadzieją w głosie mag.
– Nic. Nie jestem wybrańcem. Przykro mi, pomyliliście się. – W tej samej chwili zorientowałem się, że popełniłem błąd. Barbarzyńca ruszył w moją stronę i zanim zdążyłem uciec, podniósł mnie za barki na wysokość swojej twarzy.
– Nigdy więcej nie waż się tak mówić! – warknął, wlepiając we mnie spojrzenie swoich strasznych oczu.
– Dobra, co jest do zrobienia? – zapytałem pojednawczo. W przeciwnym razie barbarzyńca gotów był zmiażdżyć mi kości w morderczym uścisku. Conan wypuścił mnie wyraźnie niepocieszony.
– Istnieje pewne proroctwo, w którym padają stwierdzenia, że kiedyś dzieliliśmy nasze bytowanie z duszami śmiertelników. Niestety, potężny demon o imieniu Lucyfer zbuntował się przeciwko boskiemu porządkowi, za co został wygnany z raju i pociągnął za sobą wszystkich nas. Zapisano, że, gdy zostanie zabity, znów wrócimy do raju – wyjaśnił usłużnie Xardas. Imię Lucyfera wywołało u mnie szereg wspomnień, pełnych strachu, bólu i krwi. Zanim jeszcze nekromanta skończył mówić wiedziałem, że powinienem odpłacić mu się za krzywdy, których doznałem, za morderstwa i tortury popełnione na moich dawnych przyjaciołach. Poza tym byłem pewien, że to przez Lucyfera znalazłem się w tym strasznym miejscu.

Jeśli jednak mogłem myśleć poważnie o rzuceniu wyzwania arcydemonowi musiałem podjąć poważne przygotowania. Do tego byłem pewien, że sam nie dam rady nawet dotrzeć przed jego oblicze. Ale od czegoś miałem przecież trzech moich, nad wyraz przygotowanych do toczenia bojów rozmówców.

– Niech będzie. Zabiję Lucyfera, ale musicie pokazać mi drogę do jego siedziby – stwierdziłem uśmiechając się na myśl o zemście.
– Gdyby to było tak proste jak mówisz, Lucyfer zostałby już dawno zabity przez jakiegoś nadgorliwego herosa – mruknął Xardas. – Prosta droga do jego podziemnego pałacu została zasypana zaraz po jego wygnaniu. Istnieje co prawda inna ścieżka, ale jest bardzo niebezpieczna. Prowadzi podobno przez samą śmierć.
– Jak to? – zapytałem, zdziwiony.
– Dobrze słyszałeś, chłopcze. Śmierć jest w tym świecie żywą istotą mieszkającą na strasznych cmentarzyskach Xuchotlu, jeszcze jednej pamiątce po buncie Lucyfera. Jednocześnie można wykorzystać ją jako portal do siedziby demona. Jednak w jej wnętrzu… W jej wnętrzu dzieją się rzeczy tak straszliwe, że ciężko wyobrazić sobie choćby ich istnienie – wyjaśnił nekromanta.
– Cmentarzyska też ciężko nazwać miłym miejscem – rzekł Conan. – Byłem tam tylko raz, ale przybyło mi od tego kilka siwych włosów na głowie. Droga do tych mrocznych lochów prowadzi przez bagna, na których dusze potępionych zwodzą ludzi w objęcia śmierci. W środku zaś magowie tracą moc i pełno jest pułapek. Przejścia bronią rycerze bez ciał, wskrzeszeni z martwych, ale za to niezwykle biegli we władaniu bronią. To naprawdę okropne miejsce i mówię to bez wstydu.
– W takim razie wierzę, że pomożecie mi się przez nie przedostać. Inaczej marzenia o pozbyciu się Lucyfera pozostaną jedynie… właśnie marzeniami.

Olbrzymi barbarzyńca pobladł gwałtownie. Zauważył to elf, który posłał mu pełne politowania spojrzenie. Xardas tymczasem sprawiał wrażenie jakby podzielał zdanie wojownika.

– To oczywiste, że ci pomożemy – stwierdził nie bacząc na to Legolas. Nekromanta wypuścił powietrze z płuc z głośnym świstem.
– Jak to sobie wyobrażasz? – warknął barbarzyńca. – To on jest wybrańcem i to jego problem.
– Legolas ma rację, chociaż mnie też się to nie podoba – stwierdził wreszcie Xardas. – Musimy uczynić wszystko, żeby wybraniec dotarł bezpiecznie do celu. Na razie jednak będziesz potrzebował chyba nieco wyposażenia, chłopcze. Zaczekamy tu na ciebie, gdy udasz się do miasta nieopodal. Wystarczy, że pójdziesz wzdłuż granicy lasu.
– Co to za miasto?
– Właściwie to bardziej gród warowny niż miasto. Nazywa się z tego co pamiętam Malbork i znajduje się pod jurysdykcją zakonu krzyżackiego pod przywództwem wielkiego komtura Ulricha von Jungingena.
– Hmm… Przydałyby się jeszcze jakieś pieniądze. Bo jak widzicie, panowie, nie mam nic przy sobie.

Xardas rzucił w moją stronę ciężką sakwę. Nie pozostawało mi nic innego niż przyjąć hojny podarek i ruszyć do miasta.

Droga ciągnęła mi się nadspodziewanie długo jak na coś co miało leżeć nieopodal. Być może jednak winę za to ponosiło raczej to, że nie miałem nawet butów, a sucha, porastająca wydmy trawa nie oszczędzała gołych stóp. Niemniej musiałem pogodzić się z losem. Wreszcie, gdy narobiłem sobie dostatecznie dużo odcisków dotarłem do bramy miejskiej. Przejścia pilnowało dwóch strażników. Obaj mieli na sobie białe tuniki z czarnymi krzyżami na piersi. Jeden z nich zdawał się spać na stojąco, wsparty na drzewcu halabardy, ale drugi, barczysty murzyn, uważnie lustrował otoczenie wzrokiem.

– Stój! – ryknął, kładąc dłoń na rękojeści miecza, który miał przewieszony przez plecy.
– O co chodzi? Chyba mogę wejść do środa, skoro brama jest otwarta? – zapytałem znudzonym głosem.
– Niech ci będzie – odpowiedział murzyn. – Ale musisz dać mi pięć sztuk złota na… ee… budowę kościoła we Fromborku.
– Masz mnie za idiotę, strażniku? – odpowiedziałem wyniośle. Murzyn wybuchnął śmiechem.
– Nareszcie załapałeś. Nikt nie lata przecież po lesie w samych gaciach, nie?
– Może mnie po prostu napadli?
– Żartujesz, prawda? Myślisz, że dam sobie wmówić, że bandyci zostawili ci sakiewkę ze złotem?

W tym momencie obudził się współwartownik murzyna.

– Wpuść go, Thorus. I przestań się wydzierać. Ludzie spać chcą – wymruczał, po czym ponownie zapadł w sen.
– Dobra, właź – stwierdził murzyn – Ale jeśli zaczniesz sprawiać kłopoty, osobiście cię wypatroszę.


Miałem już na końcu języka ciętą ripostę, lecz postanowiłem milczeć.

Grunt, że mogłem w spokoju wejść do miasta. Zresztą miasto to chyba zbyt wiele powiedziane. Jak na stolicę potężnego państwa zakonnego prezentowało się nad wyraz skromnie, jeśli nie liczyć górującej nad grodem potężnej warowni. Była oddzielona od reszty zabudowań, lichych drewnianych chatek postawionych wzdłuż jedynej ulicy, wewnętrzną fosą.

– Z drogi! – rozległ się głos za moimi plecami. Z trudem zdążyłem uskoczyć przed rozpędzonym wozem krzyżackim i wylądowałem w rynsztoku. Rzuciłem za odjeżdżającym kilka przekleństw. Najpewniej ich nie usłyszał, ale przynajmniej poczułem się lepiej.
– Całe nasze życie jest jak rynsztok – stwierdził przykucnięty obok żebrak. Zmierzyłem go wzrokiem i wygrzebałem się z prymitywnego ścieku. Umazany do pasa w śmierdzących odchodach podążyłem w kierunku budynku, na którym wisiał dumny szyld z napisem wyskrobanym pismem pięciolatka: „Johann Schlezinger – krawiec”.

Wszedłem do środka w nadziei, że nie zostanę wyrzucony za drzwi w trybie natychmiastowym.

– Ratunku! Demon! Demon się objawił! – wrzasnął jakiś szczurowaty osobnik, najpewniej rzeczony Schlezinger, i wybiegł na zewnątrz zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Wiedziałem jedno: jeśli w tym mieście wszyscy są tak ciężko myślący jak ten krawiec to będą kłopoty. Dlatego postanowiłem wykorzystać sytuację i, chwyciwszy pierwsze z brzegu ubrania, również wybiegłem na zewnątrz. Na szczęście Schlezingera nie było w pobliżu, zapewne pognał z wrzaskiem do strażników, którzy mieli zapewne złapać jego straszliwego demona.

Nie niepokojony przez nikogo udałem się na brzeg fosy celem zmycia z siebie brudu. Obejrzałem swoją zdobycz. Były to cokolwiek nie pasujące do epoki dżinsowe spodnie i koszula oraz gruba skórzana kurtka. W zasadzie żebym mógł wrócić do dziwnej trójki postaci potrzebowałem jeszcze tylko przyzwoitych butów i miecza. Liczyłem jednak, że teraz przynajmniej żaden psychopata nie nazwie mnie demonem. Nie myliłem się. Szewc nie wyglądał na przerażonego widokiem demona. Wyglądało raczej na to, że zwyczajnie obawia się każdego klienta. Niemniej w końcu udało mi się nakłonić go do sprzedaży butów. I nie wzbudził mojego zdziwienia fakt, że w średniowieczu buty były robione na zamówienie, a tutaj stały sobie gotowe na półkach. Nie po znalezieniu dżinsowych spodni.

Na koniec skierowałem swe kroki do kuźni. I nagle nastała ciemność.

Obudziłem się w zimnej, wilgotnej celi. Obok mnie siedział gruby brodaty facet w habicie i z tonsurą na głowie. Od razu było widać, że pedofil jakiś. Przestraszony odsunąłem się pod ścianę celi. I tak zdecydowanie bliżej byłem bliżej niż bym chciał.

– Nie bój się – odpowiedział grubas uśmiechając się obleśnie. – Nasi kaci są tu jedynymi, których trzeba się obawiać. Jestem Sanderus von Knypke.
– Stanisław Dien – przedstawiłem się starając opanować niesmak. – Gdzie my w ogóle jesteśmy?
– Witaj w części lochów Malborka przeznaczonej dla heretyków.
– Za co cię zamknęli? – zapytałem, chociaż pewien byłem, że usłyszę coś w rodzaju: „bo składałem Szatanowi w ofierze zgwałcone małe dziewczynki”, wygłoszone, rzecz jasna z obleśnym uśmiechem na ustach.
– Handlowałem fałszywymi relikwiami, ot i wszystko. Z czegoś w końcu żyć trzeba. – Odetchnąłem z ulgą. Żadnych małych dziewczynek. – A ciebie?


Oddawać Danuśkę!

– Za długo by opowiadać – odpowiedziałem wymijająco. Nagle z jednej z pobliskich cel dobiegł przerażający jęk: „Danuśka! Gdzie jest moja Danuśka?”. Spojrzałem pytająco na von Knypke.

– To Jurand tak jęczy, bo mu córę Krzyżacy uprowadzili – wyjaśnił grubas. Nagle z prawej strony korytarza rozległy się gardłowe powarkiwania, w których rozpoznałem z trudem język niemiecki.
– Cicho! Krzyżacy przyszli zabrać kogoś na przesłuchanie.

Zamilkłem posłusznie, podobnie zresztą jak i Jurand. Mimo to, dwaj knechci ruszyli w stronę celi mojej i von Knypkego.

– Wylazi! Raus! – wrzasnął jeden z nich. Wiedziałem, że nie ma sensu się opierać.

Wyprowadzili mnie z celi i powiedli w kierunku prowadzących na górę krętych schodów. Znaleźliśmy się w dość dużej sali, całej jednak zagraconej sprzętem, na widok którego serce podeszło mi do gardła. Na przeciwległym krańcu pomieszczenia ustawiono długi stół, za którym miejsce zajęło trzech braci zakonnych. Między narzędziami tortur manewrował też kat, pomrukując cicho jakąś sprośną piosenkę.

Knechci popchnęli mnie na wolne miejsce przy stole.

Demonje plugawy! Dlatschego nawietzasch poschondnych obywateli, w osobje krawca Johanna von Schlezingera? –odezwał się siedzący po środku Krzyżak.
– Nie jestem demonem! – wrzasnąłem drżącym z przerażenia głosem.
Schreibe, Bruder Hans. Angeklagte gewähret zu schuld nicht…[1]
– Ale ja naprawdę nie jestem demonem…
Ruhe! Zum Arbeit, herr Jakob.[2]

Pomocnicy kata ochoczo zabrali się do pracy. Związali mi ręce za plecami i zaczęli podnosić mnie za pomocą liny umocowanej w nadgarstkach. Wyginane pod nienaturalnym kątem stawy natychmiast przeszył straszliwy ból. Nie zamierzałem dawać swoim oprawcom satysfakcji i starałem się ze wszystkich sił nie krzyknąć z bólu. Kiedy jednak zobaczyłem jak jeden z pachołków kata wyciąga z paleniska rozgrzany pręt dałem sobie spokój z zachowywaniem pozorów i zacząłem wrzeszczeć ze strachu.

– Tschy oskarschony hce tzosch powjetzjec? – zapytał jeden z krzyżaków. Przez mgłę bólu nie zobaczyłem jednak nawet który.
– Oczywiście. Jestem niewinny! – krzyknąłem. – Nie jestem żadnym cholernym…aaa!

Rozpalony pręt dotknął ciała. W jednej chwili poczułem taki ból, że po kilku sekundach straciłem przytomność.

***

Conan nerwowo dreptał wokół wygasłego ogniska.

– Na Croma! – ryknął wreszcie. Od razu poczuł się lepiej. – Gdzie jest ten chłopak?
– Nie mam pojęcia. Powinien już dawno wrócić. Czyżbyśmy znów się pomylili? – zapytał Legolas.
– Niemożliwe. To już czternasty, który został okrzyknięty przez nas wybrańcem. Nie mogliśmy pomylić się tyle razy z rzędu – starał się uspokoić elfa Xardas. – A nawet jeśli, to musimy go poszukać. Oddałem mu przecież całe swoje złoto.
– Chodźmy zatem. Dość już mam tego czekania – nalegał barbarzyńca. Ku jego uldze żaden z towarzyszy nie oponował. Conan nigdy nie radził sobie w dyskusji. To znaczy zwykle wygrywał ze swoim rozmówcą, ale tylko dlatego że tamten nie wychodził ze słownej utarczki żywy.

Dotarcie do miasta zajęło im około godziny. Nie wiedzieli jednak nawet czy Dien w ogóle dotarł do jego granic. Conan uznał, że najlepszym źródłem informacji w tej kwestii będzie jeden ze śpiących strażników bramy. Potrząsnął gwałtownie jednym z nich, murzynem.

– O co chodzi? – zapytał tamten bez trudu wyrywając się z uścisku olbrzyma. Conan, zaskoczony siłą przeciwnika położył dłonie na rękojeści miecza.
– Szukamy chłopaka, blondyna. Nie widzieliście kogoś w tym typie? – odpowiedział Xardas. – Poza tym, czy ja cię skądś nie znam? Oczywiście! To ty i twoi ludzie zamordowaliście Magów Ognia! Powinienem cię zabić na miejscu.
– Zaczekaj, nekromanto. Jeśli chcesz uzyskać ode mnie jakiekolwiek informacje, radzę ci żebyś powstrzymał swoje mordercze zapędy. Zresztą to był rozkaz Gomeza, nie mój.
– Załóżmy, że masz rację. Mówię to tylko dlatego, że nie chce mi się wydobywać odpowiedzi z twoich jeszcze ciepłych zwłok, strażniku, odpowiadaj więc szybko na pytanie.
– Rzeczywiście, kręcił się tu taki jeden charakterystyczny osobnik. Zdaje się, że trafił do zamkowych lochów.
– Czyli mamy mały problem…
– E tam, zawsze chciałem porozbijać trochę tych krzyżackich łbów – stwierdził uradowany Conan. Nekromanta spiorunował go wzrokiem, mimo to olbrzym kontynuował:
– Możemy zacząć już od tych tutaj.
– Może jednak nie – odpowiedział Legolas, wiedząc, że rozochocony barbarzyńca może być naprawdę trudny do powstrzymania. – Xardas, wydajesz się wiedzieć co należy robić – dodał, gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości od strażników.
– W rzeczy samej, mam pewien pomysł. Musimy jednak najpierw ustalić o co dokładnie nasz przyjaciel został oskarżony. Myślę, że zdołam wtedy do niego dotrzeć.
– A jeśli chłopak już nie żyje? – zapytał z przerażeniem w głosie Legolas.
– Tak, trzeba wziąć i to pod uwagę. Ale wtedy jego trup powinien wisieć jeszcze na placu wisielców, albo dajmy na to powinny pozostać jakieś ślady po spaleniu go, jeśli został wzięty za heretyka – wyjaśnił z miną niepospolitego znawcy Xardas.

Udali się więc na wspomniany wcześniej plac.

Nie znaleźli jednak najmniejszych śladów przeprowadzania egzekucji w ostatnich dniach. Zamiast tego stał tam herold, który czytał wiadomość z kartki:

– Strzeżcie się, pobożni chrześcijanie! Czasy ostateczne są już bliskie, a po świecie grasują demony w ludzkiej skórze! Zakon dokłada wszelkich starań, żeby uchronić wasze dusze przed pokusami i dokonał w tym celu precedensowego zatrzymania jednej z tych nikczemnych istot! Prowadzone właśnie śledztwo ma na celu także poznanie rzeczywistych zamiarów Szatana!
– Zawsze nasz przyjaciel mógł trafić gorzej – stwierdził Xardas.
– Skąd wiesz, że to on?
– Aura wybrańca zakrzywia rzeczywistość, to proste – odpowiedział tajemniczo nekromanta. – Oczekujcie nas przy wejściu do zamku.

Mag zniknął pozostawiając zaskoczonych elfa i barbarzyńcę samych.

***

To naprawdę okropne uczucie, gdy nie można zaczerpnąć powietrza bez narażania się na straszliwy ból. Nie pamiętam nawet co dokładniej wyczyniali ze mną pomocnicy kata, ale niewątpliwie musiały to być straszne rzeczy, skoro doprowadziły mnie do takiego stanu. Porwane ubranie zwisało mi smętnie na ciele odsłaniając ledwo zabliźnione, powypalane rozgrzanym prętem rany. Zaiste, wspaniale rokowało to na moją przyszłość jako wybrańca. Oczywiście mogłem wyzwolić się od cierpienia w prosty sposób – przyznając rację swoim katom, że jestem demonem. Tyle tylko, że wtedy natychmiast zostałbym zaprowadzony na stos. Chociaż z drugiej strony ta opcja wydawała się coraz bardziej kusząca. Być może taki był zresztą cel tych strasznych ludzi, żeby mogli zabić mnie bez skrupułów. Biorąc jednak pod uwagę, że ci szaleńcy nie karmili mnie przez ten czas ani razu najpewniej lada moment i tak umrę z głodu.

Nagle do celi, którą dzieliłem z von Knypke wparował wielki, tłusty szczur. Handlarz relikwiami rzucił się na smakowity kąsek. Nim jednak zdążył go pochwycić celę spowiła jasnobłękitna poświata, a zwierzątko przeistoczyło się w Xardasa.

– Sześć, Zardas – powiedziałem niewyraźnie, czemu sprzyjały wybite zęby.
– Cicho, durniu! – syknął nekromanta. – W lochu jest pełno strażników!
– Danuśka! Gdzie jesteś, moja ty najukochańsza? – rozdarł się Jurand z celi obok.
– Jak zamieszasz nas stąd wyciągnąć? – zapytał von Knypke.
– Jak to nas? – odpowiedział wyraźnie rozdrażniony Xardas.
– Jeśli nie pomożesz mi uciec, narobię takiego wrzasku, że zlecą się tu strażnicy z całej wieży więziennej – odpowiedział grubas z obleśnym uśmiechem na twarzy.
– Nie waż się tego robić – syknął mag.
– A właśnie, że to zrobię. Panie Jaaaarno! – ryknął handlarz.
– I cały misterny plan poszedł się… – jęknął Xardas i spopielił osobnika potężną kulą ognia, która wystrzeliła mu spomiędzy palców. Von Knypke upadł na podłogę trzęsąc się w konwulsjach. Mag zaś zwrócił się w kierunku nadchodzącego strażnika i jego również spopielił. Następnie wykonał kilka skomplikowanych ruchów palcami i spomiędzy połów krzyżackiego płaszcza wyłonił się klucz, który następnie powędrował w kierunku zamka. Ten otworzył się z cichym trzaskiem. Następnie znów spowiła nas poświata, tym razem zielonkawa.
– Rzuciłem na nas zaklęcie iluzji. Krzyżacy wezmą nas za swoich – wyjaśnił i wyszedł z celi. – Pomóż mi ukryć ciało strażnika.

Zatargaliśmy razem spalone truchło do celi i ruszyliśmy w stronę wyjścia.

Wbrew oczekiwaniom von Knypkego cały raban nie wywołał zainteresowania strażników na wyższych piętrach. Nic zresztą dziwnego, skoro większość z nich spała w najlepsze. Niebawem, dzięki dobrej orientacji Xardasa dotarliśmy na zewnątrz. Strażnicy przy wejściu jednak nie dali się tak łatwo zwieść zaklęciu.

– Kim jesteście? Nie pamiętam żebym was tu wcześniej widział – stwierdził jeden z nich. Zanim którykolwiek z nas zdążył odpowiedzieć powietrze rozdarł potężny okrzyk:
– Na Croma! – i strażnik został przecięty na pół ciosem potężnego miecza. Drugi zdążył w tym czasie dobyć swojej broni, ale nie dał rady zablokować spadającego uderzenia.
– Weź go. Może ci się przydać – powiedział Legolas wręczając mi proste krzyżackie ostrze. Przyjemnie było znów poczuć w dłoni rękojeść miecza. Nie miałem jednak nadziei, że dane mi będzie długo powstrzymywać się od jego używania.
– To raczej nie pozostanie niezauważone zbyt długo. Musimy uciekać.
– Dokąd?
– Do kręgu. Musimy przecież dotrzeć na bagna umarłych – odpowiedział mag i ruszył przed siebie. Poruszał się nad wyraz żwawo jak na kogoś w jego wieku. W zasadzie jedynie ja uniemożliwiałem tej trójce szybkie przemieszczanie się i, choć z trudem dotrzymywałem im kroku, miałem wrażenie, że płuca mi eksplodują.

Mimo tych przeciwności wkrótce dotarliśmy do zewnętrznej bramy, przy której czekała nas niemiła niespodzianka. Thorus zgromadził tam prawdziwą armię knechtów.

– Teraz zobaczysz co spotyka ludzi, którzy ośmielają się mi grozić, nekromanto! – krzyknął po czym dobył miecza.
– Nareszcie będzie zabawa, na Croma! – odpowiedział Conan i ruszył sam naprzeciw dziesięciu strażnikom. Chcąc nie chcąc podążyłem za nim. Legolas w międzyczasie poczęstował jednego z knechtów strzałą prosto między oczy, a Xardas zaczął wywrzaskiwać jakieś zaklęcia. Wielki barbarzyńca starł się z Thorusem. Na ile zdążyłem się zorientować pomiędzy jednym a drugim uderzeniem, murzyn, choć niższy od wojownika o głowę, dorównywał mu siłą. Wyszkolenie reszty knechtów wołało raczej o pomstę do nieba. Chociaż ledwo trzymałem się na nogach zdołałem całkiem sprawnie lawirować między nimi. Pierwszemu wbiłem miecz prosto w klatkę piersiową, następnie z półobrotu przeciąłem kolejnego bez trudu unikając trafienia przez kolejnego z nich. Tak trwał mój taniec między nimi, aż wszyscy byli martwi. Splunąłem krwią.

Conan nadal pojedynkował się z Thorusem. Patrzyłem z zachwytem na walkę tych dwóch wspaniałych szermierzy. Wymiana ciosów przy użyciu ciężkich dwuręcznych mieczy była nieraz tak szybka, że nie dało się zauważyć poszczególnych cięć.

– Dość tego! – stwierdził Xardas i spalił murzyna kulą ognia. Conan wyglądał na niepocieszonego. – Lada moment zaroi się tu od rycerzy z zamku.

Musieliśmy przyznać nekromancie rację. Starzec przeszedł przez bramę i skierował się na przełaj przez leśne ostępy.

Wkrótce, w samym sercu dzikiej kniei, po przedarciu się przez zarośla tak gęste, że musieliśmy się przez nie przerąbywać, natrafiliśmy na kamienny krąg, o którym zapewne wspominał wcześniej mag.

– Do środka – rzekł. Wykonaliśmy polecenie. Nekromanta dołączył do nas i wypowiedział zaklęcie.

W jednej chwili przenieśliśmy się w inne miejsce. Sądząc po dużym zamgleniu i niskiej temperaturze znaleźliśmy się w pobliżu legendarnych martwych bagien.

– Potrzebuję pomocy uzdrowiciela – poskarżyłem się ponownie spluwając krwią.
– Niestety źle trafiłeś – odpowiedział Xardas – Ta dziedzina magii zawsze była dla mnie zagadką. Musisz wytrzymać aż dotrzemy do fortu Aghat, który ma za zadanie powstrzymywać umarłych wyłażących z bagien.
– Oby tylko jego mieszkańcy okazali się bardziej normalni niż ci, których spotkałem w Malborku.
– Nie liczyłbym na to – odparł nekromanta. – To twoja obecność wywołuje ich dziwne zachowania. Zmuszasz ich do wyjścia z roli, co wywołuje nieraz u nich dość traumatyczne wrażenia.

Traumatyczne to ja miałem doświadczenia z tymi ludźmi. Wolałem jednak nie wnikać w to głębiej. Byłem zmęczony, obolały i głodny. Myślałem raczej o zaspokojeniu tych potrzeb, reszta miała dalsze znaczenie. Do tego poczucie dyskomfortu powiększało nieustanne wrażenie, że powinienem robić coś innego. Być może miało to związek z moją tajemniczą przeszłością, której zagadki do dziś nie udało mi się rozwikłać.

Droga do fortu trwała niezwykle długo, chociaż zarówno Xardas, jak i Conan zdawali się znać ją aż nazbyt dobrze. Niebawem jednak zapadł zmierzch, a temperatury stały się nieznośnie niskie, szczególnie dla kogoś w ubraniu tak zniszczonym jak moje. Z niepokojem odnotowałem także, że mój stan nieustannie się pogarszał. Musiałem coraz częściej przystawać, żeby splunąć lekko słodkawym, czerwonym płynem. W środku nocy dotarliśmy do celu. Conan załomotał wielką pięścią we wrota i ryknął:

– Otwierać, na Croma!

Po chwili w bramie otworzył się niewielki wizjer.

– Kłonan, przyjacjelu! – powiedział z nieprzyjemnym wschodnim akcentem czerwononosy osobnik ze środka – Nie sądziłem, że cję jeszcze tu zobaczę po tym co stało sję po twojej ostatniej wizycie. Otwierać bramę!

Wrota otworzyły się skrzypiąc głośno. Mogłem teraz zobaczyć, że są kompletnie przegniłe. Chociaż z drugiej strony nie powinno mnie to dziwić biorąc pod uwagę, że ze środka obficie cuchnęło alkoholem, co tłumaczyło czerwony nos strażnika bramy. Sam strażnik, osobnik niedźwiedziowatej postury natychmiast rzucił się, żeby uściskać Conana. Wielki barbarzyńca odwzajemnił uścisk i zapytał:

– Co się tu stało od mojej ostatniej wizyty, Wasilij? Poza tym, że jeszcze więcej pijecie, rzecz jasna.
– Jakiś tydzjen po twoim wyjeździe przyszła do nas sama Królowa Łumarłych i zażądała danjiny. To my ją napalmem, nu!
– Śmierć opuściła Xuchotl? – zainteresował się Xardas.
– Przecie mówię, nie? Chłodźcie, napijemy się razem, nu!
– Nasz przyjaciel potrzebuje pomocy uzdrowiciela. Macie tu kogoś takiego? – zapytał Conan, który przypomniał sobie o moim istnieniu.
– Jest Ilja, ale na twoim miejscu bym do niego nie szedł, chłopcze, jeśli chcesz żyć – odpowiedział strażnik zwracając się do mnie. Niezrażony postanowiłem drążyć temat dalej:
– Gdzie go znajdę?
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Ech… Latryna… to jest lazaret… jest w północnej wieży, na parterze.

Wolałem nie czekać na dalszy rozwój wypadków i udałem się we wskazanym kierunku. Na dole były tylko jedne drzwi. Kiedy tylko je otworzyłem uderzył mnie ostry odór spirytusu. Pod ścianą lazaretu stał rząd łóżek. Na jednym z nich siedział osobnik o nad wyraz wschodniej twarzy i popijał w najlepsze spiryt prosto z butelki.

– Ty jesteś Ilja? – zapytałem, chociaż pewien byłem odpowiedzi.
– Ta… Czego chce? – odparł rozglądając się po sali błędnym wzrokiem.
– Potrzebuję pomocy uzdrowiciela – odpowiedziałem puszczając mimo uszu cokolwiek przedmiotowe traktowanie pacjenta. Zawsze mogłem trafić na łódzkie pogotowie.
– Nie widzi, że jestem zajęty – warknął medyk. W odpowiedzi splunąłem krwią. Ilja, choć starał się sprawiać wrażenie, że nie robi to na nim żadnego wrażenia, wyraźnie spuścił z tonu.
– Dobra, pomogę ci – powiedział po chwili.

Ilja okazał się, wbrew zapowiedziom Wasilija, całkiem przyzwoitym uzdrowicielem. Przynajmniej na tyle że po kilku godzinach mogłem w ogóle zapomnieć, że odniosłem jakiekolwiek rany. Spory udział w tym zapewne miała duża dawka spirytusu, którym zostałem poczęstowany, a świat zrobił się niezwykle kolorowy… Jeszcze tylko przydałby się ładna przedstawicielka płci przeciwnej i poczułbym się prawie szczęśliwy. Niestety nie ma tak dobrze, pozostał tylko gburowaty lekarz i samotna flaszencja spirytu. Która wydawała się coraz bardziej atrakcyjna, tak jak świat z każdym łykiem nabierał nowych kolorów.

***

O cholera! Nigdy więcej nie pijam z żadnym ruskim bandytą. Zresztą w ogóle nie zamierzam tykać alkoholu. A przynajmniej nie z własnej woli. To okropne potem czuć się jak świeżo wyrznięta szmata, zwłaszcza z poczuciem, że niełatwo się będzie tego pozbyć.

Z trudem przezwyciężyłem słabość mięśni i wygrzebałem się spod szpitalnego łóżka.

– Nie masz czegoś normalnego do picia? – zapytałem cyrulika.
– Chcesz trochę spirytu? – zapytał tamten pociągając potężny łyk specyfiku. Ja zaś odniosłem wrażenie, że zaraz zwrócę zawartość żołądka. Opuściłem więc czym prędzej szpital i natychmiast wpadłem na Conana.
– Jesteś nareszcie! Widzę, że Ilja nie obszedł się z tobą łagodnie! Trzeba było posłuchać rady Wasilija – rzekł barbarzyńca. Jego tubalny głos jeszcze długo wibrował mi w czaszce po tym jak zdecydował się zamilknąć.
– Gotowy do drogi? – rzekł Legolas, który wyrósł obok nas jak spod ziemi.
– Chciałbym jeszcze coś zjeść – odpowiedziałem.
– Bzdury. Zjesz w drodze. Nie możemy zwlekać więcej niż to konieczne. Pamiętaj, że ścigają nas krzyżacy – stwierdził ku mojemu przerażeniu elf przy cichej aprobacie ze strony Xardasa. Wyglądało na to, że będę musiał jakoś zjeść tę żabę.

Wyruszyliśmy więc na karkołomną podróż na legendarne cmentarzyska Xuchotlu. Próżne okazały się moje nadzieje na jakiekolwiek wierzchowce. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, jeżeli wziąć pod uwagę po jak wąskiej ścieżce byliśmy zmuszeni się poruszać.

Podczas naszej podróży przez niegościnne tereny jakimi były bagna umarłych obowiązki przewodnika, nadzwyczaj zresztą trudne, objął Conan. Barbarzyńca w nowej roli radził sobie świetnie, ale nie ustrzegł nas przed wszystkimi niebezpieczeństwami.
Kilkukrotnie trafiliśmy podczas podróży na grupy ożywieńców, rozbudzonych za pomocą potężnej magii tego miejsca. Cały czas, gdy szliśmy słyszałem niezrozumiałe szepty w oddali. Były to urywane strzępki zdań, co do których miałem wrażenie, że słyszałem je już w przeszłości. Być może gdyby udało mi się ich wysłuchać odnalazłbym także swoją przeszłość. Być może wystarczyło tylko pogrążyć się we mgle rzeczywistej, żeby odsłonić te zaściełające umysł gęstą zasłoną…

– Uważaj! – krzyknął Legolas kładąc mi rękę na ramieniu. – Jeszcze jeden krok, a byłbyś trupem.
– Dzięki – odpowiedziałem, gdy tylko spostrzegłem, że znalazłem się na krawędzi wypełnionego błotem dołu.

Szliśmy tak jeszcze długo. Wreszcie zadałem pytanie, na które odpowiedzi bałem się w tej chwili najbardziej:

– Czy będziemy musieli spędzić tutaj noc?
– Na to wygląda – odparł Conan. – Chyba że ryzykowalibyśmy podróż w nocy.

Rozbiliśmy więc obóz. Wieczorem mgła zgęstniała do tego stopnia, że nie widzieliśmy nawet siebie nawzajem.

Za to głosy nasiliły swoją intensywność. Teraz mogłem dokładnie zrozumieć co mówią. Snuły piękną opowieść o zdradzie, miłości i upadku, historię, która mogła być moją własną. Dlatego słuchałem jej z tym większym zainteresowaniem jeszcze długo po tym, gdy moi kompani zasnęli. Pamiętałem jednak, żeby za wszelką cenę nie opuszczać legowiska.

Nagle rozległo się przerażające wycie. Nie czekając na nic sięgnąłem po krzyżacki miecz. Nagle z mgły wyłoniła się potępiona dusza. Zjawa sunęła ku mnie w otoczeniu mlecznobiałej poświaty posykując cicho. Dopiero, gdy znalazła się tuż przy mnie zrozumiałem, że powtarza jedynie kilka tych samych słów, choć w kilku różnych językach:

– Upadły… jesteś… złodziejem… historii… The Fallen… you are… thief… of history… Gefallen… du bist… ein Dieb… das Geschichte… In cecidit… vos sunt… fur… historiae…

Zjawa sięgnęła w moją stronę eterycznymi kościstymi palcami. Zamachnąłem się krzyżackim mieczem żywiąc nadzieję, że został wcześniej poświęcony. Ostrze przeszło przez ramię zjawy pozostawiając wypaloną ranę. Rozległ się opętańczy wrzask, który zbudził moich towarzyszy. Xardas rzucił jakieś zaklęcie, które sprawiło, że upiór rozpłynął się w powietrzu.

Tej nocy już nie udało mi się zasnąć, podobnie zresztą jak i pozostałym.

Następnego dnia dotarliśmy na cmentarzyska Xuchotlu. Był to, na ile mogłem się zorientować z dzielącej nas od nich odległości, dość rozległy obiekt umieszczony na wyspie pośród bagien umarłych. Otoczony był średniej wysokości murkiem, zza którego wystawały dziwne i rachityczne pomniki nagrobne. Zła aura tego miejsca była niemal wyczuwalna. Szczerze mówiąc wcale nie chciałem tam iść. Nawet moja nienawiść do Lucyfera wydała się w jednej chwili bezzasadna i znikła w jednej chwili. Dlaczego miałbym go nienawidzić? Bo miałem szereg niezrozumiałych przeczuć? Bo przez niego jakiś Frodo po raz siedemnasty wyruszył zniszczyć pierścień? To zdecydowanie za mało żebym chciał się tak narażać. Nie, jedynym co powstrzymywało mnie od ucieczki był wielki barbarzyńca z gotowym do użycia mieczem.

Ruszyliśmy w kierunku bramy nekropolii. Jeszcze zanim weszliśmy na jej teren zaatakowała nas horda ożywieńców. I tym razem krzyżacki miecz okazał się być niezastąpiony przy siekaniu nieumarłych. Wkrótce ostatnie truchło poległo i mieliśmy chwilę spokoju.

– Obawiam się, że dalej nie będę mógł wam pomóc – powiedział Xardas. – Tak jak twierdziłeś, barbarzyńco, w środku magia żyje własnym życiem i nie słucha nikogo poza sobą samą.

Conan zaśmiał się nieco histerycznym śmiechem, co w połączeniu z wyglądem nekropolii nadawało zdarzeniu złowieszczą aurę. Jeszcze bardziej nie chciałem iść dalej. Niestety, droga powrotna była odcięta.

Przemykaliśmy się jak cienie między strzaskanymi płytami nagrobnymi i pomnikami przedstawiającymi dziwne, powykrzywiane istoty, dla których nie miałem nazwy. Ścielące się gęsto opary mgły działały na naszą korzyść. Dzięki nim tylko kilka razy musieliśmy stawać do walki z istotami, których sama śmierć nie chciała przyjąć do swojego królestwa.

Wreszcie dotarliśmy do wejścia do najstarszej części nekropolii – głębokich katakumb, w których, wedle słów Conana mieszkała sama pani śmierć. Droga do nich prowadziła przez niewielkie przejście w kształcie pyska demona. Ze środka cuchnęło intensywnie rozkładającymi się zwłokami. W leżu mrocznej królowej zdawała się też mieć początek cała mgła zaścielająca okolicę.

– To już koniec zabawy – stwierdził Conan. Zupełnie jakbym sam tego nie wiedział. To jednak, co ujrzałem w środku przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

Znajdowała się tam prawdziwa, ociekająca złotem sala tronowa. Co więcej w najlepsze trwał tam makabryczny bal. Nieumarli poruszali się tam w rytm niezwykle okropnej jękliwej muzyce wyginając kościste kończyny w parodii tańca. Szkielety–kelnerzy przynosili na stojące w rogach pomieszczenia stoły nieistniejące potrawy na srebrnych półmiskach i stawiali je na pożółkłych ze starości obrusach. Pośród tego wszystkiego, na podeście, stał wielki tron, na którym zasiadała najpiękniejsza kobieta jaką w życiu widziałem, a przynajmniej tak podpowiadała mi moja zawodna pamięć. Na dodatek była pozbawiona wszelkiego rodzaju zbędnych ubrań. Wszystko to sprawiało, że mogłem jedynie wodzić wzrokiem po jej powabnych kształtach. Potrząsnęła głową wzbudzając burzę brązowych włosów. Grzywka opadła na jej drobną twarz.

Z zamyślenia wyrwało mnie uderzenie głownią miecza między żebra. Byliśmy otoczeni przez jej trupich strażników. Popchnęli nas w kierunku jej doskonałego oblicza. Kobieta niestety zignorowała mnie i zwróciła się od razu do Conana:

– Wróciłeś. Czyżbyś chciał przeprosić za zniszczenia, które ostatnio poczyniłeś?
– Ja… tego… – motał się barbarzyńca.
– Dość tego – rzucił oschle Xardas. – Przyszliśmy tutaj w ważnej i konkretnej sprawie, moja droga pani. W sprawie, na rozwiązaniu której zyskamy wszyscy.
– Czyżby? A co ty możesz wiedzieć o moich dążeniach, starcze? – odpowiedziała królowa, wlepiając w niego wściekłe spojrzenie.
– Zapewne wiele więcej niż ty sama, pani. Wiemy jak zwolnić cię z tej niewygodnej roli królowej trupów.
– A może ja wcale nie chcę być zwolniona? Tutaj mam wszystko, czego potrzeba do szczęścia.
– Ale zapewne bardziej cieszyłabyś się z możliwości powrotu do miejsca, które kiedyś określono mianem raju.
– Raczysz sobie żartować starcze. – Po tych słowach nekromanty śmierć znacznie spuściła jednak z tonu.
– Nie. Są pewne przesłanki, żeby twierdzić, że ten młodzieniec jest mesjaszem, który zniszczy Lucyfera. Zapewne wiesz, że to oznaczać będzie koniec naszego wygnania. Wystarczy, że umożliwisz chłopakowi podróż przez swoje wnętrze do pałacu demona. – Mag zamilkł. Cisza, która nastała po jego słowach zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
– Niech będzie. Podejdź tu, drogie dziecko. – Oczywiście, dziecko. Przecież ona mogła być zaledwie kilka lat ode mnie starsza. Postanowiłem jednak darować sobie komentarz i wykonałem polecenie.

Położyła cudownie ciepłe dłonie na moich barkach. Gwałtownym ruchem przyciągnęła mnie do siebie, tak, że moja twarz znalazła się pomiędzy jej pełnymi piersiami. Chciałem krzyknąć z rozkoszy, niestety poczucie błogości trwało najwyżej ułamki sekundy.

Natychmiast pojąłem co miał na myśli Xardas mówiąc o podróży poprzez śmierć. Kobieta była po prostu portalem, przez który można było dostać się do siedziby demona. Szkoda tylko, że nikt nie uprzedził mnie, że będę musiał mierzyć się z nim samotnie.

Nie było zresztą wcale takie pewne, że w ogóle tam dotrę. Znalazłem się na dryfującej w powietrzu skale. W zasięgu wzroku unosiło się kilka podobnych obiektów, z czego każdy poruszał się w nieco innym kierunku. Wokół nich unosiły się olbrzymie sinoniebieskie mątwy. Wolałem nawet nie myśleć czym się żywią.

Najgorsze było jednak to, że nie miałem najmniejszego pojęcia o tym, gdzie właściwie powinienem się udać. Może po prostu powinienem zaczekać aż skała sama zawiezie mnie w odpowiednie miejsce?

Nagle jedna z mątw, będąca zaledwie kilka metrów od mojej skały, eksplodowała z głośnym hukiem niczym przekłuty balon. Zostałem obryzgany wnętrznościami potwora. Kiedy zdołałem zetrzeć je z twarzy, zobaczyłem, że wokół mojej głowy tańczy w powietrzu niewielka kobietka ze skrzydłami. Przypominała bardzo tę, którą nazywano śmiercią.

– Kim jesteś? – zapytałem.
– Możesz nazywać mnie Airborn. Będę twoją przewodniczką – odpowiedziała istotka nieprzyjemnym piskliwym głosem. Zawsze mogła przedstawić się jako Air Force One bądź coś jeszcze bardziej idiotycznego. – Dokąd chcesz się udać?
– Potrzebuję dostać się do pałacu Lucyfera – odrzekłem starając się, żeby nie zabrzmiało to nieprawdopodobnie. Stworzenie zawirowało nerwowo wokół mojej głowy, a potem przybrało jeden ustalony kierunek.
– Musisz dostać się na tamtą skałę – powiedziało wskazując sunący ku nam niewielki skalny nawis. Wystarczyło tylko skoczyć w dół… udało się!
– A czym ty jesteś?
– Jak to czym? Wytworem twojej wyobraźni, jak całe to miejsce zresztą. Za wiele to ty w głowie nie masz.
– Skoro to tylko wytwór mojej wyobraźni to skąd pewność, że znajdzie się tu portal do pałacu Lucyfera?
– Naprawdę mam cię zanudzać psychologiczną teorią archetypu? O, patrz! Jedzie następny!

Zatem zmierzaliśmy coraz niżej. Chyba zaczynałem rozumieć, że ten owad o ciele kobiety miał na myśli fakt, że Lucyfer jest ni mniej ni więcej tylko personifikacją archetypu zła tkwiącego w każdym człowieku. Czyli właściwie zrozumiałem, co sam miałem na myśli. Albo raczej jakaś część mojego dziwnego, rozszczepionego ja. Z tego zaś wynikało, że nie mogłem nie rozumieć. Co więcej, musiałem znać wcześniej teorię archetypu, jeśli istota mogła ją przywołać. Co jeszcze kiedyś wiedziałem?

– Potrafiłeś na przykład zauroczyć większość kobiet w swoim świecie. Albo ściągnąć na siebie gniew ich mężów lub narzeczonych, jeśli wolisz – odpowiedział wytwór mojego umysłu na nie zadane jeszcze pytanie. – Jedzie następny!
– A Lucyfer? Jaką on rolę pełni? – zapytałem, gdy wylądowałem na kolejnej platformie. Tym razem jednak duszek nie odpowiedział. Wyglądało na to, że w tym względzie moja pamięć była zupełną tabula rasa.

Nagle jednak stworzenie zatrajkotało:

– Wyrządził ci wiele złego. Zamordował żonę twojego najbliższego przyjaciela, wytrzebił naród, który traktowałeś jako własny, a wreszcie chciał cię… no… ten tego… co normalnie kobieta i mężczyzna robią razem. Generalnie masz za co się mścić jeśli o to ci chodzi. Nie wspominając już o tym, że Frodo po raz siedemnasty…
– Ech, zamilcz i skup się na pilotażu – przerwałem jej nerwowo, gdyż nie podobało mi się to, co właśnie usłyszałem. Szczerze powiedziawszy najbardziej obawiałem się usłyszeć, że demonowi udało się zrobić ze mną to co normalnie kobieta i mężczyzna robią razem.

Wkrótce w dole zamajaczył skrzący na niebiesko portal. Magiczne przejście rozpięte zostało na dwóch łukowato wygiętych kolumnach.

– Jesteś pewien, że chcesz tam iść? – zapytała kobietka, cały czas krążąc wokół mojej głowy. – Nie wolałbyś zostać tutaj ze mną? Nie byłabym wreszcie taka samotna!
– I miałbym pogrążyć się do reszty w tym szaleństwie? Dzięki, ale nie chcę.
– Ależ już się w nim pogrążyłeś, skarbie. Jesteśmy przecież we wnętrzu twojego umysłu.

Nie odpowiedziałem. Zamiast tego wszedłem po prostu w portal.

Po drugiej stronie powitał mnie zapach stęchlizny. Nic zresztą dziwnego, skoro wietrzenie pałacu Lucyfera było poważnie utrudnione a ja znalazłem się w jego piwnicach bądź innym składziku, sądząc po ilości zgromadzonych w tym miejscu gratów. Szczególnie dużo było tutaj kamionkowych urn. Wiedziony ciekawością zajrzałem do jednej z nich. Była pełna białego proszku. Zaintrygowany spróbowałem specyfiku. Miał ciężki, nieco metaliczny posmak, poza tym jednak niczym się nie wyróżniał.

Postanowiłem więc ruszyć dalej na spotkanie z własnym przeznaczeniem. Przemierzałem więc korytarze pałacu zwracając uwagę, żeby podążać nieustannie ku górze. Musiałem się spieszyć. Pałac mógł wydawać się opustoszały, ale to tylko pozory. Wiedziałem, że one mnie cały czas obserwują. Czają się w ciemności, gotowe zaatakować w każdej chwili. Czułem dobrze na karku ich gorący oddech. Piekielne wyziewy zdechłej myszy, króliki tańczące na truchłach umarłych marchewek. Wiedziałem, że tam są. Są wszędzie. Nie mają litości. Odwrócisz się i już cię mają. Musisz się spieszyć. Walczysz, miotasz się bez skutku próbując potrójny obraz połączyć w jedno. Bez sensu to wszystko. Żałosne próby opanowania, gdy lewitujące talerze spadają z nieba. Nieba, którego nie ma. Tylko kontinuum czarnej płynnej skały. W której pływają skrzydlate świnie. Dychawiczne krzyki. Jedna jest tylko prawda, zagubiona pośród wielu. Wzywasz wszystkich, lecz nikt cię nie słyszy. Bo i po co słuchać. Stuk, stuk. Tego nie robi się kotu. Vive la France! Gloria Victis! Arcanum daemonum. Satanico Pandemonium[3]. Cicho wszędzie. Głucho wszędzie, co to będzie? Co to będzie? Muminki cię widzą. Muminki cię śledzą. Muminki cię znajdą, zabiją i zjedzą. A imię ich czterdzieści i cztery.

Wtulam się w ścianę, miękką i włochatą. Z brokułami zamiast uszu. Głosy, głosy, wszędzie głosy! Słowa, o światłości, czymże są słowa według twojego rozsądku? Popychają cię w różne strony rozrywając gorącymi szczypcami świadomości.

Ból. Ból pozwala podążyć za słabymi nitkami świadomości, żeby odnaleźć siebie.

– Wiedziałem, że do mnie przyjdziesz. Nie spodziewałem się jednak, że upadłeś aż tak nisko – rozległ się głos nieopodal. Nie głos. Raczej Głos. Wywołał falę wspomnień jarzących się jasnym płomieniem, która niczym sopel lodu przeniknęła moje serce.

Musiałem się bronić. Broń. Broń? Skąd wziąć broń, gdy wszystko zapada się w otchłań beznadziei? Słowa pozostają. Słowa mogą być jak miecze.

– Ja nisko upadłem? A kto siedzi zagrzebany pod ziemią bojąc się wychynąć z bezpiecznej jamy? – zapytałem patrząc Lucyferowi prosto w oczy. Oczy? Czerwone ślepia siedzącej na tronie chudej, bladej postaci w czarnej szacie. Troiła mi się w oczach. Jedna, lecz w trzech osobach. Niegasnący chichot wyobraźni. A miecz? Miecz cały czas był przy pasie. Odwrócić uwagę demona i zatopić go w jego gardle.
– Bredzenie naćpanego durnia. Nie wiem dlaczego w ogóle sądziłem, że dostrzeżesz w tym położeniu część mojego boskiego planu, który poprowadzi mnie ku chwale!
– Wciąż jeszcze wierzysz, że jesteś równy bogom? To dopiero mrzonki. – Rozejrzałem się po sali. Dach wspierał się na pięknym
Sklepienie krzyżowe dla opornych
sklepieniu krzyżowym rozpiętym na elipsach. Sklepienia, ach te sklepienia! Krzyżowe, klasztorne, czeskie i żaglowe. Nic ponadto nie potrzeba.
– Dość tego. Czas umierać. – Demon podniósł się z tronu i dobył miecza, który dotychczas miał przy pasie. Broń miała długie, zakrzywione ostrze i prostą rękojeść z kości. Strach, który poczułem na widok wzniesionego do ciosu miecza przywrócił mi jasność myślenia. Sięgnąłem po własną broń. W samą porę, żeby odbić cios, który mógł przeciąć mnie na pół.
I dla jeszcze bardziej opornych
– Nie opóźniaj tego, co nieuniknione! – ryknął Lucyfer i zaśmiał się złowieszczo. Dał mi czas, żebym mógł podnieść się z podłogi, na której dotychczas siedziałem. Zmierzyłem przeciwnika wzrokiem szukając słabych punktów. Bez większych skutków. W otwartej walce chyba naprawdę nie miałem szans. Demon ruszył w moją stronę szczerząc się paskudnie. Rozpaczliwie wyrzuciłem miecz w jego stronę. Lucyfer nawet nie kwapił się, żeby zablokować cios, jedynie przesunął nieco ostrze. Cofałem się powoli w miarę jak podchodził coraz bliżej. Wreszcie dotarłem pod ścianę. Nagle demon potknął się o wystający z podłogi kamień. Nie mogłem przegapić takiej okazji. Wyprowadziłem kolejne uderzenie. Ostrze dotknęło odsłoniętej, czarnej szyi demona. Buchnęła krew. Lucyfer padł na ziemię przy akompaniamencie rozpaczliwego charkotu. Ot, przekłuty balonik.

Wetknąłem zakrwawione ostrze za pas. Wygrałem. Oddychałem coraz wolniej, wyczuwając powracające narkotyczne otępienie. Głupota i mądrość, sen i realizm stały się jednym. Zataczały coraz większe koła odsłaniając behawioralne wstecznictwa. A wtedy pojawiła się wszelka światłość. Podeszły bliżej. Króliki szablozębne. By odsłonić zadawniony grzech przed światem ducha. I nic nie miało być już takie jak przedtem. Nastało odkupienie win, wyrównanie szans i Podlasie XXI wieku.

***

Urwałem świeże udko kurczaka. Od czasu, gdy uporałem się z Lucyferem, wiodłem bardzo szczęśliwy żywot, podobnie jak i całej reszcie podobnych mi istot, na których ciążyła klątwa wygnania z raju. W rzeczy samej ten był jak najbardziej godzien swojej nazwy. Nawet miłośnicy najbardziej ekscentrycznych rozrywek znajdowali tutaj wiele interesujących rzeczy. Mnie czas wypełniały jednak zwykle tylko suto zakrapiane uczty i ładne dziewczyny. Należałoby się może zastanowić skąd brały się te wszystkie dobra, ale szczerze powiedziawszy przynajmniej na razie nie miałem ochoty zawracać sobie tym głowy, podobnie jak wciąż nierozwiązaną zagadką mojej przeszłości.

– Jak właściwie udało ci się pokonać Lucyfera? – zapytał Conan opróżniwszy potężny kielich wina. – Bo dziewczynom opowiadałeś już tyle różnych historii, a każda bardziej bajkowa od drugiej.
– To dość wstydliwy temat – odpowiedziałem nieco zmieszany. I owszem, zdarzyło mi się podkolorować pewne fakty… właściwie to wymyśliłem sobie wszystko w nadziei, że aura bohatera przysporzy mi popularności wśród dziewczyn. Nie sądziłem jednak, że będzie to aż tak bardzo widoczne. Poza tym to nie moja wina, ze straciłem wszystkie wspomnienia wspaniałych czynów, które niewątpliwie popełniałem. Zgodnie z przewidywaniami byłem przecież bohaterem miernej powieści a jako taki musiałem popełniać wiele wspaniałych czynów, przy których nawet Conan wysiada.
– To znaczy? Podstawiłeś mu tyłek, czy co? – nie zrozumiał mojej odpowiedzi barbarzyńca.
– Bynajmniej. Jeśli mam być szczery to niewiele pamiętam z naszego starcia.
– Jak można nie pamiętać walki, w której brało się udział? Na Croma!
– Prawdę mówiąc byłem wtedy zupełnie naćpany jakimś syfem, który znalazłem w podziemiach jego pałacu. Pamiętam tylko, że w pewnym momencie Lucyfer przewrócił się na ziemię, a ja wtedy poderżnąłem mu gardło.
– Cholerny farciarz! Że też moi przeciwnicy nigdy nie przewracali się o własne nogi! – ryknął Conan i zaniósł się tubalnym śmiechem. Wszyscy ucztujący w okolicy wlepili w nas swoje spojrzenia. Dziewczyny, którym opowiadałem nieco bardziej podkoloryzowaną wersję, patrzyły na mnie jak na padalca. Może jeszcze uda mi się je jakoś przeprosić…

Take me down to the paradise city
Where the grass is green
And girls are pretty

Guns N' Roses, Paradise City.

Przypisy

  1. (niem.) Zapiszcie, bracie Hans. Oskarżony nie przyznaje się do winy…
  2. (niem.) Cisza! Do roboty, panie Jakubie.
  3. (franc.) Niech żyje Francja! (łac.) Chwała zwyciężonym! Tajniki demonów. Satanistyczne pandemonium.