Nonźródła:Pieczeń z bociana na tle krzyża

Z Nonsensopedii, polskiej encyklopedii humoru
Pieczeń z bociana na tle krzyża
czyli
Studium rozkładu wszystkiego


Tak prawdę mówiąc, to nie był mój pomysł, aby iść na tę pielgrzymkę. Nie chciałem jednak robić przykrości ani rodzicom, ani tym bardziej mojej babci, która przecież zawsze służyła zapleczem gastronomicznym oraz finansowym. Z ręką na sercu przyznaję, że z moją religijnością było na bakier, więc nie odczuwałem jakiegoś specjalnego natchnienia czy też podniecenia na myśl o zobaczeniu Częstochowy. Zbiórka była o godzinie szóstej trzydzieści przed kościołem Podniesienia Krzyża albo Ducha Świętego. Mniejsza o to.
Popularność pielgrzymki chyba przerosła moje oczekiwania, bo już od pewnej odległości zobaczyłem flagi Polski z postacią Matki Bożej i multum różnych transparentów z wymyślnymi sloganami odnoszącymi się do tej polskiej religijności. Tej, którą miałem za chwilę poznać. Ja sam natomiast czułem się trochę nagi, bo oprócz medalika nie dysponowałem żadnymi gadżetami bądź dewocjonaliami – nie miałem ze sobą nawet marnej plastikowej flagi o barwach białej i żółtej, czy nawet przepisu na papieską kremówkę. I teraz przechodząc między tymi ludźmi, czułem łopoczący materiał obijający się o moją przeciwdeszczową kurtkę, a do uszu docierały strzępki modlitw, których nijak nie mogłem wpakować do plecaka.

Wujka Kazka spotkałem dość szybko. Wyglądał trochę jak Wałęsa, którego poddano nieudolnemu sklonowaniu. Wujek trzymał się przy ludziach jego pokroju, których prędzej kojarzyłbym ze spustoszeniem Konstantynopola, a nie z pokojowym śpiewaniem pieśni religijnych. Wiem, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie, ale ja Wujka Kazka znam już dostatecznie długo, żeby poznać jego umiejętności po alkoholu, których próba spisania zajęłaby dobry jeden tom podręcznika do psychopatologii, a już na pewno nie będzie pasować do mojego pamiętnika. Wujek Kazek na powitanie poklepał mnie po plecach, pochwalił moje szesnastoletnie ciało i wyraził nadzieję, że wyrosnę na „silnego i mocnego Polaka”. Pokiwałem głową dla zgody, ale już czułem w kościach przyszły przebieg wydarzeń.
Ksiądz wyszedł punktualnie o szóstej trzydzieści i rozpoczął błogosławieństwo. Ja w tym czasie stałem na żwirze błagając o brak deszczu. Ciężkie chmury były zbyt nisko. Po chwili kapłan prowadzący zarządził rozdanie komunii świętej, więc do sług bożych zaczęły formować się kolejki. Stanąłem w jednej z Wujkiem Kazkiem, aby mieć ten proceder wreszcie za sobą. Poza tym chciałem jeszcze raz sprawdzić obecność zapasów w plecaku. Klęcząc zauważyłem, jak pewien chłopak popełnił niewybaczalny błąd. Miał może najwyżej osiemnaście lat, był dość cherlawy, włosy ciut dłuższe niż wyznaczały to kanony przyzwoitości katolickiej, a ubiór chyba zbyt ciemny. Wchodząc w kolejkę niechcący nadepnął na czubek buta jednej z kobiet. Ta, mająca około pięćdziesięciu lat, osoba obdarzyła chłopaka spojrzeniem pełnym gniewu i zemsty. Zauważyli to koledzy Wujka Kazka.

Ty chuju! Nie wiesz, że kobiety się przepuszcza?!! – warknął jeden czerwieniąc się.

Chłopak coś wymamrotał i zaczął się z kolejki wycofywać, aby uniknąć napadu szału uczestników. Za późno. Ktoś wydarł go i wymierzył uderzenie. Nie buntował się. Z jego oka popłynęła niewielka łza. To tylko rozjuszyło pielgrzymów, którzy przez jego akt agresji liczyli na usprawiedliwienie własnego postępowania. Wujek Kazek odszedł od księdza, ledwo przełknął najświętszy sakrament, po czym krzyknął;

Bić skurwysyna!

Kolejne razy spadły na chłopaka, który w milczeniu upadł na ziemię. Zasłoniono go spoconymi ciałami w jasnych koszulach. Bito ciągle, aż odgłosy zaczęły przypominać skakanie po kałuży. Księża spoglądali na scenę z niesmakiem, ale nic nie zrobili w tej sytuacji. Część oprawców odstąpiła i wtedy mogłem zobaczyć rezultat. W plamie krwi leżały jakieś ochłapy mięsa, które ciężko było przyrównać do czegokolwiek. Paru biło te kawałki jeszcze wgniatając w żwir, aż na miejscu oprócz czerwonego płynu nie pozostało nic. Po skończonym procederze mężczyźni z zakrwawionymi dłońmi uczynili znak krzyża i uklękli modląc się w kierunku kościoła. Ja natomiast zaskoczony sytuacją cofnąłem się między ludźmi, a potem uciekłem. Pod koniec usłyszałem jeszcze słowa popularnej pieśni religijnej.

Przez chmury przeświecało słońce.



Nie bardzo chciało mi się wracać do domu. Dlatego postanowiłem trochę pochodzić po mieście. Wpatrywałem się w szare witryny w tym szarym świecie, który smakował jak proch strzelniczy. Mózg ze względu na wczesną porę obracał się bardzo wolno. Pielgrzymka już poszła, ale nie miałem poczucia winy. Jakoś spokojnie miałem to przemyśleć, to znaczy to, co powiem rodzicom po powrocie. Może nawet się ucieszą, że nie poszedłem. Moje rozważania przerwał szept;

Psst, chłopcze?

Rozejrzałem się wokół. Nie było w pobliżu żywej duszy, przez okna też nikt nie zaglądał.

Tutaj, w górze – dorzucił na pomoc głos.

Spojrzałem na dach sklepu i zobaczyłem spokojnego mężczyznę po trzydziestce w archaicznym mundurze, który wychylał się zza rynny. Wyglądał, jakby nie mógł zejść.

Jak pan tam się znalazł? – spytałem grzecznie.
Drabina – rzucił tylko wskazując kiwnięciem głowy miejsce, o które mu chodziło.

Rzeczywiście, leżała tam drabina, której chyba nie zauważyłem. Podstawiłem ją do dachu, żeby mężczyzna mógł godnie zejść. Kiedy schodził, mogłem go obejrzeć w całości. Miał gęste, brązowe włosy i gładką twarz. Usta wprawdzie były trochę niewieście, a wzrostem niewiele przewyższał mnie. Ubiór faktycznie wzięty nie z tej epoki, chociaż ten szary płaszcz jakby z kimś się kojarzył...

Dzień dobry i dziękuję za pomoc – zaczął grzecznie. – Pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem Tadeusz Kościuszko i przed chwilą zszedłem z pomnika.

Uścisnąłem wyciągniętą dłoń i ucieszyłem się, że moje podejrzenia nie były bezpodstawne. Obejrzałem się za siebie, tam, gdzie mieścił się park. Istotnie, na cokole nie było Kościuszki.

Ale skąd się pan wziął na dachu? – spytałem.

Machnął dłonią i uśmiechnął się.

Tyle razy Polacy wołali mnie o pomoc, więc zleciałem w pomnik, ale... – zamyślił się. – Byli tutaj Polacy pod moim pomnikiem i oni wzywali mnie, a był to płacz jak ostatnia pieśń łabędzia. Przybyłem, aby uratować Polskę spod zaborów! Niestety ci młodzi ludzie dokądś poszli, a ja próbowałem ich wypatrzeć z tego dachu. Tak się złożyło niestety, że drabina spadła, a ja ich nawet nie spostrzegłem.

Żal mi było tego zrezygnowanego Tadeusza Kościuszki, który widocznie bardzo przeżywał ten brak informacji. Nie chciałem mu też mieszać w głowie współczesną polityką i że kwestia Polski pod zaborami jest wyłącznie subiektywna oraz zależna od wyznawanej ideologii. Ciekaw byłem jednak tego, co zrobi teraz ten wielki Polak. Nawet wybaczyłem mu w tym momencie przegraną przez jego kaca.

Ale chyba wiem dokąd poszli! – wykrzyknął nagle, jakby sobie coś przypomniał.

Złapał mnie za rękę i poprowadził w stronę parku. Szabla trochę obijała mu się o nogę, ale biegł dziarsko. W oczach lśniło mu jakieś podniecenie, które zwykle kojarzyłem z religijną ekstazą. Niestety moja intuicja znowu dawała o sobie znać i po raz kolejny miała rację. Oto jak wraz z przebytymi metrami, słyszalne stawały się ludzie głosy, wyrwałem rękę z dłoni Kościuszki. Przystanął lekko obrażony.

O co chodzi? – spytał.
Mi się to nie podoba – powiedziałem otwarcie. – Jak ci ludzie wyglądali?

Nie musiałem czekać na odpowiedź, bo dopiero teraz zauważyłem tych ludzi. Oni również mieli transparenty jak na pielgrzymce, może trochę bardziej ofensywne, lecz wciąż konserwatywne. Krew zmroziła mi się w żyłach, bo przypomniałem sobie o dzisiejszej manifestacji narodowców. Chciałem ostrzec Kościuszkę...

O! Tam są! – wykrzyknął wskazując miejsce ich zbiórki szablą.

Nie wiem, czy rozpoznał symbol Zakaz pedałowania.

To nie jest zbyt dobry pomysł... – zacząłem, ale on już pogalopował.

Ja natomiast schowałem swoje ciało w krzakach i z bezpiecznej odległości obserwowałem zajście.
Kościuszko został przyjęty tak jak się spodziewałem. Potraktowano go jak wariata. Słyszałem wzburzone głosy, śmiech, a potem zobaczyłem łupniaka, jaki dostał Tadeusz od jednego z lepiej zbudowanych manifestantów. Któryś zdarł mu płaszcz i podeptał. Po chwili mężczyzna wracał z miejsca zebrania narodowców. Ktoś jeszcze rzucił za nim: Co ty, kurwa, wiesz o prawdziwych Polakach! Przechodząc obok spojrzał na mnie. Przystanął jakby otępiały, ale wyraźnie zauważyłem rysującą się na nim wściekłość. Krew spływała mu z twarzy.

Chuja... dostaniecie... – wymamrotał przez zaciśnięte, powybijane zęby. – Nie... wolność...

Po czym odszedł, a ja po cichutku zapłakałem nad tą wielką postacią. Nigdy go potem nie spotkałem. Wiem jedynie, że nie wrócił na pomnik, który po jakimś czasie zlikwidowano i wzniesiono drugi, z papieżem. Chociaż będąc wiele lat później w Krakowie w serwisie samochodowym, zauważyłem pracującego tam człowieka bardzo do niego podobnego, a i on mi się przyglądał.

A może to było w Bytomiu?


To była chyba wiosna, jak przyjechałem do jednego z krakowskich muzeów, aby pooglądać dzieła polskich malarzy. Byłem wtedy pod wrażeniem Malczewskiego, Weissa i Matejki, więc szkoda było zmarnować czas wolny przed komputerem i wyruszyć na małą, edukacyjną podróż. Ja to niestety nie mam szczęścia, bo w trakcie oglądania „Wernyhory”, jakiś ważny człek, autorytet moralny, zdecydował się stanąć przed tym samym obrazem i wygłosić natchniony monolog. Po obfitej tuszy wywnioskowałem, że te słowa muszą być składowane gdzieś między jelitem grubym a śledzioną. Wokół niego zgromadził się tłumek ludzi złożony z jednostek niezbyt reprezentatywnych, a wśród których byli chyba incognito jacyś dygnitarze, którzy jedynie czekali na odbębnienie tego niemiłego spotkania. Nie pamiętam całego przemówienia, więc skrócę to trochę, ale ujmę główną ideę.

To co tutaj widzimy, to symbol nadziei. Nadziei naszych przodków, którzy przed laty ze zniewoloną Polską, Polską, której na mapach nie było... Wieścili jej odrodzenie. Odrodzenie przez krew. Odrodzenie przez pot. Przez pracę. Przez mękę. Przez te wszystkie bielejące kości Polaków na Sybirze. I Wernyhora był tym symbolem. Tym, który przepowiedział wyzwolenie Polski i jej potęgę...

Czy tylko mi się wtedy zdawało, że Wernyhora zdjął dłoń z czoła i spojrzał z obrzydzeniem na mówcę?

...oto więc jesteśmy! Nowa Polska! Silniejsza jak jeszcze nigdy dotąd! Niezwyciężona! Równorzędny partner dla USA i Rosji! A to wszystko zasługa NASZYCH rąk. W tym momencie musimy pokazać światu, że nie ma nikogo mocniejszego niż Polak...

Wówczas Wernyhora zszedł z obrazu. Podszedł do grubasa i trzasnął go na odlew w mordę. Mówca zamilkł i chwycił się za czerwieniejący policzek. W oczach zakręciły mu się łzy. Ukrainiec natomiast wyszedł z sali. Poszedłem za nim, lecz skierowałem się w lewo ku wyjściu. On natomiast szedł dalej wprost mamrocząc coś po ukraińsku.

Przed muzeum chciałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Obok mnie stało dwóch mężczyzn, chyba z tego kulturalnego spotkania, którzy zrobili sobie przerwę na papieroska. Stał tam jeszcze młodszy człowiek, brunet kierujący niedogoloną twarz w stronę ciepła słonecznego. Dwaj jegomoście krytykowali ostro i zajadle rządzącą partię X (mniejsza o nazwę).

...ich polityka powoli kieruje nas w stronę upadku. U nas jest już dosłownie jak w czasie Wielkiego Głodu na Ukrainie! Dyktatura i cenzura za rządów tych z X!

Wtedy zareagował opalający się człowiek.

Dyktatura i cenzura? – spytał się ze szczerym uśmiechem.
Nie czytał pan gazet?! – warknął facet poirytowany beztroską rozmówcy. – Przecież żyjemy w państwie, które infiltruje obywateli!
Proszę mi powiedzieć, co myśli pan o zespole Arsenal Londyn – spytał nagle młodszy nie tracąc uśmiechu.
Nie lubię, ale nie widzę związku...
Wystarczy, że ja widzę – rzucił z wyraźnie wyczuwalnym jadem w głosie.

Wyciągnął zza siebie stołek, który odwrócił nogami w górę. Wyciągnął papierosa, zapalił i wskazał dłonią znawcy dyktatur.

Proszę usiąść – powiedział, po czym dodał – nalegam!

Posłusznie usiadł na nodze i zajęczał, bo ostre zakończenie nie zapewniało zbyt przyjemnych doświadczeń. Siedział tak niespokojnie, gdy brunet wyciągnął bambusowy kij. Przeszedł się parę kroków przed swoją ofiarą i zapytał raz jeszcze;

Nie lubi pan Arsenalu?
No nie... – odrzekł stanowczo.

Raptownie oprawca zaczął okładać mężczyznę kijem. Towarzysz bitego spoglądał na to zdarzenie z otwartymi ustami, a ja już dobrze pojąłem, co chce pokazać brunet. Bity cicho zachlipał, chociaż bardziej z zaskoczenia niż bólu.

Może pan wstać – oznajmił kat. – Czy teraz wie pan co oznacza słowo dyktatura? Czy moja metafora była dość jasna?

Bity poprawił spodnie, odkaszlnął i odpowiedział;

Tak, już wiem co to znaczy – po czym dodał; – Ale za rządów X jest znacznie gorzej!

Brunet zaśmiał się głośno odchylając do tyłu. Uklęknął na kamiennym podłożu, wyciągnął pistolet i strzelił sobie w skroń. Nie przestawał się śmiać. Pokręciłem głową z dezaprobatą. Wróciłem do domu jeszcze tego samego wieczoru, ale w wiadomościach nie podali tej informacji. O tym jak mogą skończyć się próby edukacji elementów zrobionych z betonu.

Zwłoki sprzątnięto następnego dnia.


To było kilka dni po tym, jak Wawel eksplodował i nie pozostała po zamku ani cegła. Okazało się, że w trumnie Piłsudskiego zamiast jego zwłok znajdowała się bomba. Jej detonacja zabiła kilkudziesięciu turystów, ale o dziwo nie zraniła ani jednego Krakowiaka. Wielu dopatrywało się w tym krakowskiego spisku, więc prezydent miasta otwarcie zaczął zastanawiać się nad stworzeniem z miasta autonomii. Ale mnie to nie obchodziło. Razem z dziewczyną pojechałem do Warszawy, ponieważ w Pałac Kultury uderzył meteoryt i cały płonął. Wielu Polaków zjechało się obejrzeć to darmowe widowisko. Zamknięto główne ulice, aby umożliwić widzom obcowanie z ginącym symbolem dawnych lat. Policja musiała odgrodzić teren, gdyż znalazło się paru szaleńców, którzy wbiegali w płomienie i tam ginęli jak ćmy. Pałac płonął nieustannie kilka dni.
Rozłożyliśmy sobie kocyk, wyciągnęliśmy prowiant i wpatrywaliśmy w płonący budynek na tle rozgwieżdżonego nieba. Niesamowite przeżycie. Zapewniam! Ludzie podchodzili do ognia, składali ofiary z owiec. Znalazło się też kilka ruchów hippisowskich, które szukały ludzi do zrobienia ogromnego wianka wokół tej olbrzymiej pochodni. Ich zapędy opuściły odłamki, które spadły na kilkoro pacyfistów sprawiając, iż na zawsze stali się wprasowani w tło Warszawy. Niestety po kilku godzinach budowla zawaliła się, racząc okolice prochem i kurzem o smaku cukru pudru oraz pomarańczy. Polska płonęła. Polska płonęła? Zdarza się.

A ja nie miałem kanistra benzyny.


Gdzieś chyba na początku studiów nająłem się jako fotoreporter do małej gazety. To był początek lata, więc odwiedziłem pobliską wieś. Poinstruowany przez lokalnych mieszkańców o istnieniu pięknej łąki, bez zawahania tam pojechałem. Istotnie, to co zobaczyłem, było jedną ze wspanialszych rzeczy. Widok kwitnącej natury jest jednym z piękniejszych, jakie możemy sobie wyobrazić. Naprawdę podbudowuje. Miałem jeszcze to szczęście, że natknąłem się na parkę bocianów, które spokojnie spacerowały po łące na długich, czerwonych łapkach i wyszukiwały co smaczniejszych kąsków. Sielankowy obraz! Tak go uwielbiam!
Ciszę przerwał strzał, którego źródło zlokalizowałem za płotem jednej z pobliskich posesji za mną. Pocisk rozerwał łeb jednego z bocianów, który padł bez życia na ziemię. Zza mnie rozległ się odgłos radości i wyskoczył myśliwy. Zamarłem, bo w tym myśliwym rozpoznałem prezydenta Polski. Zaraz spod trawy wyłonili się fotografowie, którzy zaczęli robić zdjęcia zwycięskiemu przewodnikowi państwa.
Drugi bocian popełnił straszny błąd, ponieważ zamiast uciekać postanowił pozostać przy zwłokach swojego kochanka bądź kochanki. Prezydent odrzucił strzelbę i natychmiast rzucił się na pozostałego bociana, wgryzając się w szyję. Zwierzę wydało dziwny, charczący odgłos, a potem zdechło w bryzgu krwi, kiedy zęby prezydenta RP przegryzły witalne części. Następnie zaczął wyrywać pióra z ptaków i rozrywać ich skórę. Wszystko to dla wszechwidzących aparatów fotograficznych. Po rozerwaniu powłok, myśliwy wpychał sobie łapczywie wnętrzności ptaków w usta i pogryzł. Odgłos trzaskających organów mdlił mnie, ale wytrzymałem to po męsku. Zmęczony wysiłkiem prezydent położył się w wypatroszonych zwłokach bocianów, oraz westchnął jak po skończonej ekstazie.

Nie wiem też skąd wzięli się robotnicy, którzy zrobili podkop pod pięciometrowy krzyż. Postawiono go w mgnieniu oka koło leżącego prezydenta. Jemu z kolei natchnienie kazało śpiewać obsceniczne piosenki biesiadne. Obok niego przeszedł prymas Polski w towarzystwie ministrantów. Fotografowie zasalutowali posłusznie. Kapłan pobłogosławił krzyż, po czym wdrapał się na szczyt, usiadł na prawym ramieniu, zdjął spodnie, wypiął się i gdacząc zniósł biało-czerwone jajo. Spadło i stłukło się, a wraz z lepką substancją wylał się również nieopierzony pisklak orła, który zakasłał, wypluł jasnobrązową maź, po czym zdechł. Fotografowie zaczęli śpiewać hymn Polski przerywany wulgarnymi słowami piosenki prezydenta. Prymas zamachał rękami, podleciał do myśliwego i wziął go za kołnierz w pysk. Razem odlecieli na południe.

Od tamtej pory unikam łąk.