Nonźródła:Pamiętniki farmaceuty: Sen pierwszoroczniaka: Różnice pomiędzy wersjami
(1 Pam-ta-ta-tam to nie odgłos stukających osi o złączenie szyn. Ten dźwięk powstaje dzięki przekaźnikom w czasie ruszania. 2 Tramwajem powozi motorniczy. 3 Dodałem parę „zjedzonych” moim zdaniem słów. One nie są konieczne do zrozumienia, ale moim zdaniem lepiej się będzie czytać z nimi.) |
Polskacafe (dyskusja • edycje) M (proboszcz) |
||
Linia 1: | Linia 1: | ||
{{nibytytul|Pamiętniki farmaceuty: Sen pierwszoroczniaka}} |
{{nibytytul|Pamiętniki farmaceuty: Sen pierwszoroczniaka}} |
||
<div class="current" style="background: #9615; border: 2px solid white; padding: 0.2em; margin: 0.5em auto; width: 100%; max-width: 800px;"> |
<div class="current" style="background: #9615; border: 2px solid white; padding: 0.2em; margin: 0.5em auto; width: 100%; max-width: 800px;"> |
||
<nomobile>[[Plik:Paracelsus.jpg |
<div class="nomobile" style="float:right">[[Plik:Paracelsus.jpg|125px]]</div> |
||
[[Plik:15th century manuscript with original binding.jpg |
<div class="nomobile" style="float:left">[[Plik:15th century manuscript with original binding.jpg|130px]]</div><div class="mobileonly" style="float:left"> |
||
[[Plik:15th century manuscript with original binding.jpg|145px]]</div> |
|||
<div style="text-align: center; font-size: 120%; color:white"> |
<div style="text-align: center; font-size: 120%; color:white"> |
||
<big><big>'''Pamiętniki farmaceuty</big></big>'''<br /> |
<big><big>'''Pamiętniki farmaceuty</big></big>'''<br /> |
Aktualna wersja na dzień 20:08, 1 maj 2022
Pamiętniki farmaceuty
Pocztówki z królestwa Aspiriny –
miejsca, gdzie Paracelsus mówi dobranoc,
a farmaceuci Spieprzaj dziadu!
- 27 października, roku Pańskiego 2013
Drogi pamiętniku Ech, nie. Jestem przecież 20, 30, 50… na pewno nie pryszczatą trzynastką, tylko poważnym facetem. Raczej.
Kolejny nudny dzień w pracy. Tak nudny, że przysnąłem.
Śniło mi się, że na uczelnię miałem jechać tramwajem.
– Pam, ta, ta, tam… – słyszę.
Ach, Gdańska 8, jak zwykle akwarium, jak zwykle spóźnione. Choć chyba lepszym określeniem jest konserwa, bo żaden normalny człowiek tyle ryb do akwarium by nie wpychał. No i poza tym rybom się na bieżąco tlenu dostarcza, nie liżesz sopli z karoserii zimą, a latem nie smażysz na niej kiełbasek. O dziwo było miejsce siedzące, choć dość nietypowe. Refleksji się oddałem (a tak przynajmniej ostatnio nazywam gapienie się przez okno po raz n-ty na tę samą trasę), nie wiem ile siedziałem, ale zdecydowanie dłużej niż powinienem.
Nagle jakiś Menel mnie pyta:
– Jak żyć?
– Rzyć boli. – odpowiadam, nie wiem czy dobrze, bo na tej trumnie z tyłu na pół dupy dłużej się nie da.
A to był tylko jeden przystanek. Drzwi się otwarły i oddech złapałem, nurkiem dosyć dobrym zawsze byłem, to jakoś wytrzymałem.
Na następnym przystanku wszedł mnich z łysą głową i puchem mniszka za uchem.
Niemal odruchowo krzyczę: Taraxacum officinale! Caput monachi!
Mnich spojrzał na mnie z dziwnym i nieco złowrogim wyrazem twarzy, pozostali nieco podobnym, acz ze sporą nutą zdziwienia. Wysiadł już na kolejnym przystanku, ja dziwię się trochę temu, aż puściłem gumowy uchwyt i o mało bym nie upadł ze schodków, gdyby nie masy ludzi wdzierających się do tramwaju. Stanąłem z tyłu oparty tylko o kabinę motorniczego przekonany, że wszystko co złe już mnie spotkało…
Jednak potem okazało się, że może być jeszcze gorzej – jakiś baran wszedł. Dosłownie, wszedł facet z baranem i na dodatek wziął z zaskoczenia zwolnione sekundę temu ostatnie wolne miejsce i to wcale nie dla siebie, tylko dla tego kosmatego stwora. O dziwo całkiem inteligentne się wydaje, z uwagą obserwuje jak jakiś bachor popyla na tablecie większym od siebie. Choć lepszym słowem by było raczej ogląda. Chyba „Było sobie życie” albo coś podobnego, ale się nie zaklnę, bo zaklęć żadnych nie znam, ani tym bardziej nic nie wyczaruję. Oprócz pavulonu, bo jego składniki mam zawsze przy sobie, a jak nie, to wyczarowuję sobie z czegoś innego – czary.
Wracając, nasz baran dość dobrze posługuje się łaciną. Nie ten, ten bardziej człowiekowaty baran. Jakkolwiek to nie brzmi. Ten drugi baran próbował powtarzać to, co mówi lektor. Po angielsku.
Jak na razie osiągnął poziom przeciętnej polskiej nauczycielki angielskiego, a jego „be” było nawet bliższe oryginałowi, bo przynajmniej zmiękczone. Spojrzałem na właściciela i tak myślę: Kto z nich jest większym baranem? Nie wiem już czy ludzie baranieją, czy na odwrót.
Na tablecie bachora obrazek niestety znany – układ pokarmowy. Pokarm baaardzo leniwie wędruje przez żołądek… Aż mi się anatomia przypomniała:
*Retrospekcja*
Ech, nie.
<szuruburu, wizualizacja>
Albo nie, nadal nie to. A zresztą walić to, i tak tego nikt potem nie przeczyta. Chyba. Najlepiej po prostu, bez kombinowania:
– No, to teraz czas na Pana – numer 7, przeczytaj i odpowiedz.
– Ale jak, na co?
– Na siódme pytanie, jest na tej kartce.
– Co to jest triada wątrobowa?!
– Tak, to pytanie. Teraz na nie odpowiedz.
– Ten ta ta to jest ten ta to…
– Odpowiadaj, nie peniaj, nie jesteś w przedszkolu, tylko w elitarnej szkole, z długimi tradycjami, międzynarodowymi grantami[potrzebne źródło]…
– Rosyjsko-chińska mafia, której przewodzi Igor Wątrobow.
Śmiechy na sali, prowadzący ćwiczenia zrobił dosłownie i w przenośni LOL na podłodze, koniec retrospekcji
Ta odpowiedź wzięła się stąd, że było to sformułowanie, które obkułem, by to jakoś zapamiętać. „Przewodzi” oznaczało tu przewód żółciowy, rosyjska oznaczała żyłę wrotną, bo jak każdy wie, po wódce często zdarza się zwracać. W Chinach to wszystko jedzą – tętnicę pewnie też. Ale oczywiście stres sprawił, że zamiast odpowiedzi wydukałem to wspaniałe sformułowanie.
Wniosek jeden został na całe życie – nie pij, ucz się!
No, może prawie całe życie…
* * *
O, jedzonko dotarło do jelita, w końcu. Pokarm dociera do odbytu… Rzyciowy obrazek.
Coś zaczęło śmierdzieć.
Tak, mogłem się tego spodziewać. Ten baran się zesrał równocześnie razem z tym tabletowym ludkiem, synchronizacja lepsza niż u tych emerytek, co przychodzą dokładnie w godzinach otwarcia Żabki, punkt 6, ja nie wiem skąd one się biorą. Wracając do tego gównianego barana – mowa tu oczywiście o tym drugim baranie. Tym mniej włochatym. Chyba.
Kolejny przystanek, baran na komendę „do nogi!” zszedł z siedzenia do drugiego barana. Tak, jego właściciel przez całą drogę stał wiernie jak pies, nawet z lekka poruszał biodrami jakby chciał ogonem machnąć, ale nie mógł z powodu braku tegoż. Wyszli na miasto, a ja patrząc na nich, kolejny raz zadałem sobie pytanie: Kto z nich jest większym baranem? Mógłby wziąć go na barana. Chociaż z drugiej strony baran na baranie, oba prowadzone przez barana…
Nie, nie, już lepiej że było, jak było.
Dalej było dużo przyjemniej, nawet udało mi się na następnym przystanku upolować wolne miejsce. Choć w sumie chyba lepiej było stać, bo siedzenie było tak zalepione gumami, że oderwać się nie szło. Po raz pierwszy w życiu chciałem, by ktoś oderwał mnie w końcu z tego fotela… Szarpałem się jak dzik. Albo jak te menele, gdy to „przypadkiem” dychę upuszczałem.
W czasach studenckich miłe było niezmiernie wspomnienie tego. Lecz najlepsze wspomnienie nie pomoże, gdy trzeba działać.
Na domiar złego przyszedł kanar, ja cały zlany byłem potem. Ale dopiero potem – jakieś 5 minut później.
Kanar w końcu poszedł, z całych próbowałem oderwać się z fotela – lecz grawitacja kolejny raz zwyciężyła, a wraz z nią sen – brat śmierci.
Obudziłem się już aptece. Jakaś baba coś do mnie krzyczy, dałem jej te leki już nie patrząc czy ma receptę, czy nie. Potem przyszło jeszcze trzech klientów, wybiła ósma i zamknąłem interes, by udać się czym prędzej do Biedronki. Zamknięte, pytam się jak, przecież do 21 otwarte. Oni pukają się w czoło i pokazują na zegar. Zmiana czasu psia mać. Poszedłem więc do Żabki i wziąłem dwa hotdogi, bo o innej kolacji mogę pomarzyć.
- 28 października, Roku pańskiego 2013
Spałem krótko, bo musiałem pojechać rano do hurtowni po leki.
Dojechałem na miejsce i wszedłem do środka, by odebrać swoje zamówienie. Podszedłem do jednej z pracownic. Była niezbyt komunikatywna, ale z czasem powoli zaczęliśmy przechodzić do rzeczy. Gdy byliśmy już przy zamówionych rzeczach, to rozmowa siłą rzeczy stała się bardziej do rzeczy. Na koniec coś jej w końcu przebłysnęło, palnęła się w czoło mówiąc: Rzeczywiście! I poszedłem do samochodu obwieszony zakupionymi rzeczami. Myślałem, czy by się by nie powiesić, lecz po drodze zawiesiłem wzrok przy jednej z kas. Ta barwa hebanowa, ustna część czerwona jak potas w płomieniu, szyja giętka i smukła, etykieta iście królewska, oderwać się od niej nie sposób. Lecz z trudem od butelki z syropem swój wzrok odwracam, nadal trwając w zawieszeniu. Bo po drodze o wieszak zahaczyłem i powieszony byłem wraz zawieszonymi na ramionach rzeczami. Dyndałem tak przez pół godziny, gdyby nie to, że jestem blady jak ściana to czułbym się zupełnie jak kiełbasy w mięsnym. W końcu jedna z pracownic opuściła magazyn, wycierając ręką resztki kawy na ustach. Przyszła, popatrzyła i z tępym uśmieszkiem obwieściła ochronie, że ktoś się powiesił – ochroniarz pomógł mi wyrwać się ze zwisu i postawił do pionu.
Dalej to już dzień jak co dzień. Prawie.
Bo dziś dzięki pewnemu namolnemu klientowi pierwszy raz od roku sięgnąłem do farmakopei, opasłej księgi farmaceutycznego prawa – znanej jako Biblia farmaceuty, lecz w przeciwieństwie do Biblii ma tą zaletę, że każdy czytający zawsze do jej przykazań się stosuje.
Prawie rzeczesz – powiedziałem – No, prawie… Bo w prawie napisane jest prawej witaminy G się nie używa, gdyż truje. Prawie. Bo Paracelsus mawiał, że wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Nie mniej jednak prawie nie ma szans by zadziałało. Przepiszę panu lewoskrętną, tak będzie prawie, choć wciąż nie prawa, to jednak zgodnie z literą prawa farmaceutycznej sztuki. Skierowałem go w prawo, lecz prawie o stół się przewrócił, prawo chyba złamałbym mu nie pomagając. Lecz i tak prawo zostało złamane.
Na tabliczce zostało tylko „w pra”, druga część leżała na stole prawie dotykając tych butelek z prawej. Dalej było bez większych problemów.
Prawie. Bo prawie znów zasnąłem.
Sen ledwo rozpoczęty przerwała Milicja.
Panna Milicja.
Przyznać trzeba, że dziewczę urodziwe. Mrugnęła do mnie, cały w skowronkach byłem. Bo w prawej dłoni klatkę dzierżyła z tymi ptakami. Dziwne, skoro skowronków się w domu raczej nie trzyma.
Może ona była z tych od zwierząt, WTF czy jak im tam, nieważne.
Z kolejnymi było do bólu zwyczajnie – trzech klientów po APAP, czterech po Asprinę i jeden dziadek, co przyszedł, ale zapomniał co chciał kupić. Całkiem niezły utarg się zapowiada, zacierałem rączki jak jarmarczny żyd i patrząc przez drzwi, myślę: oj grubo dziś będzie.
Bo do drzwi dobija jakiś łysol co przez drzwi ledwo przeszedł. Pytał o czeską fetę, ja się dziwię. Bo to sklep spożywczy ewidentnie nie jest. Choć z drugiej strony tam kasa, tu kasa, tam klient, tu klient…
Wydaje mi się szczególnie zabawne, gdy pomyślę że robiłem studia z myślą o tym, by nigdy w życiu za ladą więcej nie stanąć. Zresztą, wracając – feta w Czechach? Przecież wszyscy wiedzą, że najlepsza feta pochodzi ze Szwecji. Chyba. Nigdy nie byłem dobry z geografii…
– Entliczek pentliczek co wskaże dzienniczek, tego nie wie nikt… O, Pan numer 10, proszę do odpowiedzi.
– Ja?!
– Ja, naturlich. Geradeaus und nach links. Gutt, dobra pierwsze pytanie, gdzie leży Rzym?
– W Polsce.
– Hmm, interesujące.
– Jest! I to nie jeden!
– A nad jaką rzeką?
Pod nosem: No to się wkopałem.
Myślałem, przebierając w nadzwyczaj realistycznym modelu gleby. Jest ich kilka w pomorskim, czy nawet samym Kociewiu. Niby jest tu Wierzyca, ale cholera wie gdzie ona dokładnie płynie. Ale nie będę się bakterii pytał, bo mówić raczej nie mogą. Lepiej dam bezpiecznie – Wisła.
– Wisła – powiedziałem.
– Hmm… dajmy coś innego… Gdzie jest Londyn? Miasto rzecz jasna.
– Nie ma takiego miasta. Jest tylko Lądek.
– No damy coś prostego. Jaki kraj słynie z produkcji lodów?
– Antarktyda.
– Jak Pan myśli, na jaką ocenę Pan sobie „zapracował”?
– Na cztery.
– Cztery?! Choć w sumie jakby tą kreskę poziomą wymazać…
– Niech będzie chociaż dwója na szynach.
– Na szynach są pociągi, a nie dwójki tępa pało!
Dlatego zawsze wolałem chemię.
Wracając, odesłałem tego pakera do Lidla, by sobie fretkę kupił. Znaczy się fetę. Było zabawnie, gdy musiałem pomóc facetowi przejść. Nie było jednak łatwo – więc wyciągnąłem asa z rękawa. Za pomocą tej karty poluzowałem zawiasy. Nie pomogło, więc przyszedł czas na ostateczne rozwiązanie tej kwestii.
Wyciągnąłem strzykawkę z pavulonem.
Trochę to było niehumanitarne było z mojej strony. Ale trudno, raz kozie śmierć. Po uśmierceniu kozy, przyszedł czas na tego wielkoluda. Pavulon i tym razem nie zawiódł – po takiej demonstracji nawet chromy spieprza, gdzie pieprz rośnie.
Zamknąłem interes i poszedłem spać. Obudziłem się – patrzę na siebie i zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę wszystko snem było zaledwie. Nigdy nie byłem aptekarzem, dziś nie jest zdecydowanie październik, lecz skwar czerwcowy. Na godzinę przed zaliczeniem z botaniki. Naprawdę nie wiem, co jest gorsze – obudzić się tuż przed egzaminem, czy przed ladą apteki. Wiem jedno – wszystko wcześniej to tylko sen. Sen pierwszoroczniaka.