Nonźródła:Schody w remoncie cz. 3
Vol. 3: Dziwne Autostrady
Schodzę w dół po żelaznych, spiralnych schodach. patrząc jak krajobraz zmienia się na coraz bardziej przyjemny dla oka. Tandetne białe obłoczki przypominają coraz bardziej ciężkie burzowe chmury, tyle że o niezwykłej rdzawej barwie, z czasem zakrywając całe obrzydliwie konwencjonalnie niebieskie Niebo. Żałuję, że nie zabrałem ze sobą aparatu, żeby zrobić zdjęcie. Po chwili przypominam sobie jednak, że jestem martwy, a jako taki nie miałem okazji się spakować. Cóż, bywa! Delektuję się więc pięknym widokiem i przyjemnym ciepłym powiewem nadciągającym spod nich, jednocześnie cały czas schodząc w dół. Tuż przed granicą górnego pułapu chmur napotykam dziwnie znajomo wyglądającą tabliczkę z napisem „Schody w remoncie”. Domyślam się, że w wyniku tego schody kończą się gdzieś w chmurach. Chcieli mnie wykończyć, dranie! Ale tak łatwo się mnie nie pozbędą! Wyrzucam przeklętą tabliczkę i schodzę w dół. Zjonizowane powietrze sprawia, że wszystkie włosy na ciele stają mi dęba. Tak, możesz sobie, chłopie, nie żyć, ale praw fizyki nie oszukasz! Chociaż z drugiej strony jest też zaleta tej sytuacji; nie grozi mi śmierć z powodu zbyt silnego pola elektromagnetycznego. Bo jak niby miałoby to wyglądać? Śmierć po śmierci? A potem następna i tak w kółko? Zdecydowanie za wiele tego na mój ścisły umysł, przynajmniej na trzeźwo. A ten stan z uporem nie chce się zmienić.
Z czasem przebijam się przez warstwę chmur. Zaczyna padać. Deszcz przynosi przyjemną ochłodę, gdyż powiewy ciepła zdążyły już zamienić się w gorące wyziewy godne odwiertów geotermalnych. I pomyśleć, że coś takiego jeszcze dofinansowują. Patrzę w dół. Wygląda na to, że pozostało mi jeszcze dobrych kilkaset schodów do pokonania, gdyż w dole niewiele dostrzegam. Jedynie ciągnący się aż po horyzont czarny pas, pośród rdzawoczerwonej ziemi usianej gejzerami. Jednym słowem widok robił wrażenie większe niż Jezus Świebodziński. Kilkadziesiąt stopni dalej dostrzegam, że ów czarny pas jest tak naprawdę kompletnie pustą sześciopasmową autostradą. Tylko kto normalny buduje drogę kończącą się schodami? Zawsze myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko w Warszawie. Kiedy docieram na dół deszcz przestaje padać. Natychmiast robi się niemożliwie gorąco, a autostrada wydaje się ciągnąć niezwykle daleko. Długa prosta linia pośród kompletnej pustyni. Niemniej wydaje się, że nie mam innego wyjścia niż iść nią do końca. Idę więc. Czuję, że buty lepią mi się z gorąca do asfaltu. Niestety nie można wymagać za wiele od chińskich trampek. W sumie to nie dziwne, że w Niebie rozdają chińskie trampki. Nie od dawna przecież mówi się o tym, że żółta rasa zawojuje świat. Musieli więc mieć gdzieś dodatkowe chody. Tak czy inaczej z gorąca doznaję nagle olśnienia. Zmierzam autostradą do piekła. Zdarza się. Ale tam muszą mieć przynajmniej coś lepszego do picia. Na pewno takich, którzy mają bimber we krwi jest więcej niż jeden Lemmy, i z pewnością niejeden taki artysta do nich trafił, więc powinni pozyskiwać go przynajmniej podczas tortur.
Po około kilku kilometrach marszu zauważam niewielką zmianę w tym dziwnym bezkresie. Przy autostradzie rosła sobie topola. Strzelista, zielona. Ktoś mógłby zapytać co tu robiła topola, ale ja widziałem to draństwo rosnące już w gorszych warunkach. Znamiennym faktem było to, że w koronie topoli wycięto krzyż, i to wcale nie odwrócony. Oznacza to chyba, że drzewo pełni jakąś szczególną rolę, być może słupa granicznego. Tak czy inaczej pod nim jest całkiem sporo cienia, gdzie postanawiam chwilę odpocząć. Patrzę w stronę domniemanego Piekła. Patrzę i widzę, lecz nie wierzę. Autostradą jadą trzy babcie na rowerach, w długich, wacianych płaszczach, walonkach i z chustami na głowach. Kiedy podjeżdżają bliżej słyszę, że kobiety coś krzyczą. Dopiero po chwili dociera do mnie, że skandują rytmicznie: „Gdzie jest krzyż? Gdzie jest krzyż?”. Mam wielką ochotę im odpowiedzieć, że mogą sobie wziąć ten wycięty w topoli, dochodzę jednak do wniosku, że lepiej nie zwracać na siebie uwagi bez potrzeby i zabrać którejś z nich rower. Może nie jest to zbyt humanitarne, ale przynajmniej ułatwi mi dotarcie do celu. Zresztą, skoro i tak zmierzałem do Piekła, dlaczego miałbym przejmować się humanitaryzmem? Podjeżdżają bliżej nie zwracając na mnie uwagi. Zamierzam zrzucić z roweru tę, która została nieco z tyłu. Przeliczam się, babsztyl musi ważyć bowiem co najmniej dziewięćdziesiąt kilo. Następnie ktoś uderza mnie czymś, co policjant nazwałby tępym narzędziem, a zwykły człowiek łopatą. Zamroczony padam na asfalt.
Przytomność wraca mi po kilku minutach. Leżę na rozgrzanym asfalcie i ze zdumieniem odkrywam, że babcie pozbawiły mnie alby i aureoli, w których opuściłem Niebo. Mam nadzieję, że zrobiły to tylko w celu połatania swoich waciaków. Nieważne zresztą, grunt, że zostały chociaż bokserki. Próbuję podnieść się z asfaltu i mam niepowtarzalną okazję podziwiania zakrwawionych kawałków skóry, które zdecydowały się na nim pozostać. Czuję się jak bohater jakiejś chorej kreskówki w rodzaju Happy Tree Friends. Mam dość. Boli jak cholera, a nie ma nawet żadnego środka przeciwbólowego pod ręką. Zresztą nie ma niczego. Dopełzam z powrotem pod drzewo. Rany krwawią, łeb boli po uderzeniu, a trzeba iść dalej. Zresztą dawniej miałem podobne samopoczucie po każdej większej imprezie jakoś to znosiłem. Odpocząwszy chwilę ruszam więc dalej, znacząc przebytą drogę kroplami krwi i wąchając smród palonej gumy z trampek. Kawałek dalej podeszwy tracą jakiekolwiek właściwości ochronne i zwyczajnie się rozpływają, więc pozbywam się śmierdzących butów. i podążam dalej. Nie mogę nawet przystanąć, bo asfalt parzy w stopy. Tymczasem na horyzoncie dostrzegam kolejną zmianę, tym razem w postaci siwego, brodatego dziadka w wacianej kapocie i, jakżeby inaczej, walonkach. Dochodzę do wniosku, że taki ubiór pełni tu rolę swego rodzaju stroju narodowego. Kiedy podchodzę bliżej słyszę, że wydziera się:
- – You shall not pass!!!
Nie za bardzo rozumiem, o co mu chodzi, więc mówię:
- – Przepraszam, nie rozumiem. Może pan powtórzyć w jakimś bardziej zrozumiałym języku?
- – Nie przejdziesz!!! – wywrzaskuje, obryzgując mnie śliną wylatującą spomiędzy szczerbatych zębów. Mam tylko nadzieję, że ma jakiegoś HiV-a, bo mógłby mnie łatwo zarazić przez otwarte rany.
- – Dlaczego?
- – Bo ci nie pozwolę!
- – Jak niby?
- – Jestem hardkorem! Znam potężne zaklęcia! Patrz! Sumerians nihil invenit! Cum igitur per singulos annos ei tributum! Decideretur Satan! Sed quis pancakes comedit? Vestibulum ante ipsum! Julian Assange partu dabit nobis hodie nescitur, necessariis!
Jak łatwo przewidzieć z jego monologu nie wynika właściwie nic, poza kolejnymi tonami śliny. Przerywam mu więc:
– Powiedz lepiej dokąd prowadzi ta droga, zamiast wykrzykiwać te bzdury.
- – O cholera! Nie działa! – zanim zdążam coś odpowiedzieć staruszek rzuca się do ucieczki, ale potyka się o dziurę w autostradzie, swoisty dowód na potwierdzenie teorii Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad głoszącej, że drogi muszą być dziurawe, choćby nic po nich nie jeździło, a warunki odpowiadały niemalże laboratoryjnym. Podchodzę do niego.
- – Nie zabijaj mnie, o wszechpotężny! Zostanę twoim sługą, niewolnikiem seksualnym, tylko tego nie rób! – wydziera się. Mnie zaś zbiera się mimowolnie na wymioty.
- – Najpierw powiedz, dokąd prowadzi ta droga – mówię, starając się zachować spokój i się nie porzygać ze wstrętu. Dziadek uspokaja się.
- – To nie chcesz mnie zabić?! Dzięki ci, panie! – pluje, po czym wreszcie odpowiada na zadane pytanie:
- – To droga prosto do piekła! Miejsca, do którego nikt nie wchodzi, ani nie wychodzi.
Nagle uprzytamniam sobie swoje położenie i czuje, że krew zamarza mi w żyłach mimo upału. Zostaję uwięziony między Niebem i Piekłem w towarzystwie tej garstki psychopatów. Zapewne wkrótce sam zwariuję. Zaczynam wyobrażać sobie siebie jeżdżącego w tę i z powrotem na starym składaku albo wykrzykującego idiotyczne teksty przez całą wieczność. Nie chcę tak skończyć.
- – A gdybym mimo wszystko spróbował tam wejść? – pytam nie tracąc resztek nadziei.
- – Wtedy musiałbyś przejść obok Burka, o wszechpotężny! A on chce rząd dusz do pożarcia za jedną przepuszczoną!
- – Rząd? To znaczy ile? – pytam. Widywałem różne rządy i w każdym zasiadała inna liczba ministrów.
- – Na tym właśnie polega problem, mistrzu!
Kiwam głową ze zrozumieniem i idę dalej w poczuciu, że chyba popadam w cały szereg chorób psychicznych, z których schizofrenia bezobjawowa nie jest do końca najgorszą.
W końcu docieram do bramy do Piekła, ulokowanej przy wlocie do tunelu pod wielkim wulkanem. Brama jak brama, widziałem już robiące większe wrażenie. Ot, skromna mieszanka stalowych prętów, kości i drutu kolczastego, jednym słowem nic czym warto byłoby się przejmować. Zresztą ja też nie inwestowałbym w bramę gdybym mógł sobie pozwolić na trójgłowe bydlę obronne. Na nazwę psa bynajmniej to bowiem nie zasługiwało, bo psy nie mają raczej czterech metrów długości i ogona najeżonego kolcami. Znużony upałem potwór śpi w najlepsze, więc próbuję je zwyczajnie obejść. Nagle bestia otwiera jedno oko. Patrzy przez chwilę, po czym otwiera pozostałe i staje na nogach. Jego głowy znajdują się na wysokości mojej. Nagle słyszę głos w umyśle:
- – Stój! Jeśli się zbliżysz, rozerwę cię na strzępy! – domyślam się, że zwierzak posługuje się telepatią. W końcu jakże by inaczej mógłby zapragnąć rządu czy tam rzędu dusz? Życie to nie bajka, gadających psów nie ma.
- – Chcę wejść do środka – mówię z przekonaniem. Tak, też czuję się głupio targując się z psem, choćby i trójgłowym.
- – Daj mi rząd dusz! – wydziera się Burek hasając po moim umyśle z równą łatwością co krwiożercze króliki, złote rybki i pingwiny, gdy ostatni raz miałem styczność z narkotykami.
- – Hmm... A jakąś bardziej konkretną liczbę mógłbyś podać? – dopytuję się. Powoli zaczynają mnie drażnić rozmowy z tutejszymi mieszkańcami, z których naprawdę ciężko wyciągnąć coś sensownego.Tymczasem psiak rozhasał się w moim umyśle na dobre. Słowo daję, dowód na to, że gwałt psychiczny jest możliwy.
- – Skąd znasz hasło? – mówi w moich myślach – Zresztą nieważne. Szef mówi, żeby takich wpuszczać bez ociągania.
Myślę sobie, że stworzenie takiego hasła na pewno wymagało od Szatana wiele finezji i przebiegłości. Niemniej korzystam z danej mi szansy i podchodzę więc do bramy przekonany, że mogę wejść bezpiecznie do środka. Napotykam jednak jeden mały problem. Brama, jak na bramę przystało jest zamknięta. Bestia patrzy na mnie coraz bardziej podejrzliwie. Czuję jak jej ślina kapie mi na kark, kiedy stoję tak zakłopotany. Cholera, trzeba było nie wyrzucać tego klucza do Nieba, może akurat by pasował. - – Ekhem... Brama jest zamknięta – stwierdzam, pewien, że będzie to ostatnie zdanie w ży... no, nie w życiu, ale przynajmniej przed pożarciem.
- – A z kopa nie umiesz? – pyta Burek w moim umyśle i jednym celnym kopnięciem wyłamuje bramę. Niekoniecznie uspokojony wchodzę do środka.
Droga biegnie w dół, a podróż utrudnia fakt, że jest kompletnie ciemno, a jakiś idiota ustawił na drodze zasieki. Każdy, kto stanął na gwoździu z pewnością jest sobie wyobrazić jak boli wpadnięcie na barykady z drutu kolczastego czy wdepnięcie we wnyka. Nie zrozumie jednak, co znaczy wpakować się na nie ze świeżymi otwartymi ranami i jedynie w bokserkach. Dlatego cierpliwie tłumaczę. Boli tak, że tracisz świadomość i nagle zaczynasz mieć wszystko w głębokim poważaniu. Sprawia, że chcesz rzucić wszystko i się wycofać. I mnie też takie myśli towarzyszą. Ale walczę z nimi. Nikt nie powiedział przecież, że droga ku nowemu życiu musi być usłana różami. Chociaż w sumie kolce już są, tylko kwiatów brak. Ktoś chyba nie wiedział jak bolesna może być droga usłana różami, skoro ukuł takie powiedzenie. Nieważne. Kiedyś to się musi skończyć.
Prolog • Vol. 1 • Vol. 2 • Vol. 3 • Vol. 4 • Epilog |