Ryoyu Kobayashi
Ryoyu „Joju” Kobayashi (ur. 8 listopada 1996 w Hachimoto) – japoński samuraj w kombinezonie skoczka narciarskiego. Jeszcze nie tak dawno go nie było, teraz jest i zanosi się na to, że będzie.
Przebieg kariery
Wstępne rozeznanie pucharowych realiów rozpoczął od… siódmego miejsca w Zakopanem w 2016 roku. Później miał nieco gorsze wyniki w Sapporo, ale też zdobył punkty. W nagrodę za to został odesłany do Kontynentala, gdzie musiał się tam kisić niemal do końca sezonu. O ile w tamtym sezonie zaliczył za mało konkursów, o tyle w następnym zdecydowanie za dużo. Był wtedy w beznadziejnej formie, nawet nie zdobył punktów, mimo to trener betonował skład wożąc w tym biednego Ryoyu zamiast wystawiać innych, z pewnością lepszych od niego skoczków. Kolejny sezon był już jednak o niebo lepszy. Regularnie punktował, a na igrzyskach był najlepszym z Japończyków. Nawet miał szansę na podium w Lahti, ale spartolił skok w drugiej serii.
Ale następny sezon to już było coś, czego nie mógł przewidzieć chyba nawet Nostradamus. Zaczął wygrywać jak leci i co tylko chciał poza pechowymi dla niego mistrzostwami świata, a w TCS powtórzył wyczyn Kamila i Hanniego, wygrywając tam wszystkie cztery konkursy. Następnie w Planicy ukradł Stożkowi rekord skoczni o ledwie pół metra i zdobył Kryształową Kulę. Wniebowzięty sukcesami w następnym sezonie chcąc upodobnić się do Schlierenzauera wytatuował sobie na kasku logo Red Bulla. Może i Red Bull dodał mu skrzydła, ale przez złe warunki atmosferyczne obniżył loty.
Obniżenie lotów w następnym sezonie było jednak jedynie wynikiem zmęczenia i kaca po chlaniu za te wszystkie zwycięstwa w magicznym 18/19 i już nie poszło Kobie tak dobrze, ale nie zbłaźnił się i skończył na krawędzi pudła generalki, na 3. miejscu, ustępując jedynie niemieckojęzycznym kolegom po fachu. Nawet wygrał bardzo prestiżowy gówniany szkopski turniej Titisee-Neustadt Five. Jednak na powrót do galaktyki i kosmosu wg Ryoyu Kobayashiego musiał jeszcze poczekać. Ni stąd, ni zowąd, niczym on sam w 18/19, wyskoczył jak Filip z konopii nasz kochany Halvorek w covidowym, ponurym sezonie, gdyż sprzyjał mu doping kartonowych kibiców i raptem wszystko nawygrywał, co spowodowało, że Jojo skończył tuż za pudłem generalki, bo Kamcio Stożek wykopał go z owego pudła na żyletki w zemście za zabrany mu 2 lata wcześniej przez Mitsubishi rekord z Planicy. Tak, o pół metra!
Uwaga, comeback! Okrzyknięty jednosezonowcem Joju stwierdził, że teraz on im wszystkim pokaże i rozstawi jak dzieci po kątach. I tak się stało. Kozakyashi wyznaczył swoje wiatry i loty w sezonie 21/22, o którym mowa. Przeszkodzić niejednokrotnie chciał mu Karl Giguś Geiger, jednak Japoniec dzielnie się bronił. Ten szaleniec o mały włos i drugi raz zdobyłby wielkiego szlema, jako pierwszy w historii (bo przecież cud gdy już raz się komuś udało!), ale jednak nie wygrał 4 konkursu, a wygrał 3, więc i tak drugi do kolekcji Orzełek odleciał do kraju automatów ze zużytymi majtkami. Ale to nie koniec. W Beijing Sreijing na skoczni made in China odbywały się zimowe igrzyska olimpijskie. A Joju co zrobił? Wygrał złoto na skoczni normalnej! Okrzyknięty został legendą i jednym z geniuszy dyscypliny. I znów o mały włos i miałby dublet… Ale jednak na tej głupiej, nienormalnej, dużej skoczni, jak królik z kapelusza wyskoczył niepozorny i przyczajony geniusz Mariusz Ludwik I Lindvik i utarł nosa japońskiej bestii. Tylko jego geniusz był w stanie pokonać Kozakyashiego. Jednak bestia wyjechała ze złotem i srebrem, co ma chyba większe znaczenie niż 117373773 medali Geigera z mikstów i drużynówek. W gratisie na otarcie łez wzruszenia i smutku Joju otrzymał pandę, która tak naprawdę była Danielem Andre Tande. Ryoyu, świeżo upieczony mistrz olimpijski poczuł się i zwyciężył w klasyfikacji generalnej, co do końca było pod znakiem zapytania, gdyż Karlo deptał mu po piętach. I to już druga kulka do kompletu! Nie, zboczuchy, to nie to, o czym myślicie! Czyli jednak RedBull poniósł go na wyżyny, wreszcie!
Biedny Joju, znów zmęczony imprezowaniem i opijaniem medali igrzysk, zaczął następny sezon jak miernota. Chłopa poznać nie mogliśmy. To nawet nie był cień samego Ryoyu, a skrawek cienia. Męczył się, męczył, a Halvor wymiatał. Trzeba było coś z tym zrobić. Załóżmy, że jesteś kukłą przebraną za kombinezon skoczka narciarskiego, masz tatuaż RedBull na kasku i jakieś tam różowe narty. Dobra, mamy ubranko! Teraz czas na wyzwanie. Spuszczamy kukłę z belki startowej. Rozpędza się na zawrotne prędkości na progu. Dobra, chyba lecimy! Ale kolego, przejechałeś próg… Gdzie w tobie życie? W wyniku przejechania progu lądujesz zanim zdążysz się skapnąć, że w ogóle to już leciałeś. Bula, bułoklep! Co się z nim stało?! Tak mniej więcej wyglądały skoki Joju. Żeby nie zbłaźnić się przed własną, bardzo liczną publicznością, garstką ludzi z bębnami , która z ogromnym utęsknieniem i przygnębieniem przez koronaświrus oczekiwała na skoki wybitnego rodaka, musisz podjąć radykalne kroki. Nie jechać do polskiej stolicy sielanki i oscypka, Zakopca. I w tym czasie czaisz, że po tygodniu, na swojej ziemi ojczystej, pokonujesz Halvora w prime, w każdym konkursie masz pudło i oddajesz takie skoki, w takim stylu, że ludzie za głowę się łapią! To jest geniusz skoków! Widzimy komentarze. Potem znów nie było tak różowo, bo Joju się rozleniwił po glorii, jednak magicznym sposobem awansował na 5. miejsce generalki, wyskakał rekord skoczni w Lake Placid, wygrał jednoseryjny i szalony konkurs w Lahti oraz co najważniejsze zdobył srebrny medal mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym w krainie piwa Laško. Myśleli już, że wygra, jednak w drugiej serii spartolił porządnie swój skok i pomachał rączką goodbye! do złota. Ale Joju może pochwalić się tym, że nawet w swoim słabszym sezonie potrafi wygrywać i być w czołówce. To jest człowiek z innej galaktyki, nadczłowiek! Amen.